Wydanie/Ausgabe 131/04.04.2024

W akcie fundacyjnym Akademii Zamojskiej z roku 1600 a więc ponad 400 lat temu, napisano: „Takie będą rzeczpospolite, jakie ich młodzieży chowanie”. Od tamtej pory to sformułowanie przywoływano pewnie miliony razy, ale czy zawsze z dobrą wolą?

Przed wojną funkcjonowało w Polsce Ministerstwo Wyznań Religijnych i Oświecenia Publicznego. Być może na fali zauroczenia przedwojniem chcemy wrócić do tamtej formuły: oświecać mając religię na względzie. Tylko, że „oświecenie” oznacza pierwszeństwo rozumu, a nie wierzeń. Mieliśmy już w naszej historii taki okres, gdy żandarmi rosyjskiego zaborcy doprowadzali młodzież do kościołów i sprawdzali wykonywanie praktyk religijnych. Wszystko po to, by ludzie nabrali wstrętu do Kościoła. Czy o to teraz miałoby chodzić?

Nasza polska edukacja przechodziła w ostatnich latach tak wiele reorganizacji, zmian, zwrotów itp.., ze chyba już nikt przywołanego na początku cytatu nie traktuje poważnie. Przynajmniej takie odnosi się wrażenie. Bo kto przy zdrowych zmysłach dokonywałby tylu zmian, często odwracających czy zawracających poprzednie. Każdy powoływany minister czul się niemal w obowiązku, by przygotowywać „reformę szkolnictwa”. Uruchamiamy gimnazja, zamykamy gimnazja, wysyłamy do  szkól sześciolatków, wysyłamy tylko siedmiolatków…Doszło do tego, że średnio błyskotliwy minister traktuje edukacje jak prywatny folwark, w którym człowiekowi z kwalifikacjami fornala  wszystko wolno.

Prawdziwą katastrofą, a nawet zbrodnią, była likwidacja szczebla zawodowego szkolnictwa. Jedną z funkcji oświaty powinno być różnicowanie, którego skutkiem jest powstanie specjalistów przygotowywanych w różnych dziedzinach i zawodach. Funkcja różnicująca prowadzi do podziału społeczeństwa na grupy zawodowe, tak niezbędne do harmonijnego funkcjonowania zbiorowości. Likwidacja szkolnictwa zawodowego doprowadziła do zaniku tej funkcji. Jednocześnie zaprzepaszczono dorobek tego typu kształcenia: zniszczono wyposażone warsztaty szkolne, zasady współpracy szkól z zakładami pracy, a przede wszystkim kadrę, która w tych szkołach pracowała. Obecna władza tego nie naprawiła. Dalej uważamy, że  trzeba młodzież kształcić ogólnie, że potem wszyscy będą historykami sztuki, psychologami, socjologami itp.

Minister skupia w swoich rękach, za pośrednictwem mianowanych przez siebie kuratorów, niemal pełną władzę w zakresie oświaty, pozostawiając  dyrektorom – pochodzącym z konkursów organizowanych przez  samorządy – samodzielność jedynie chyba w kwestii ułożenia planu lekcji. Za wszystko, co ministrowi się nie podoba, odpowiadać ma także dyrektor, co powoduje, że  stanowisko dyrektora szkoły staje się bardziej niebezpieczne, niż był kiedyś zawód sapera rozbrajającego Wał Pomorski. Oczywiście, dyrektorem nikt być nie musi, ale czyż nie jest to przyczynek do tego, by zostawali nimi ludzie o mniejszych kompetencjach a większej przychylności do władzy? Podobnie działają niskie płace nauczycielskie. To nie jest tylko wyraz lekceważenia czy wręcz pogardy dla ludzi wykonujących te prace, to selekcja negatywna w naborze do zawodu, która będzie skutkowała spadkiem poziomu nauczania w przyszłości.

Jak ogłosiły niedawno władze samorządowe, w stolicy pracuje łącznie ok. 30 tys. nauczycieli, a brakuje aż 2 tys., czyli około 7 proc. Żeby być nauczycielem, trzeba zdobyć kwalifikacje pedagogiczne, a decyzję o tym podjąć w trakcie studiów. Młody człowiek marzy o karierze, a nie o pracy za marne pieniądze. Nie po to przecież szedł na studia. Od września do grudnia ubiegłego roku średnie wynagrodzenie  nauczyciela stażysty wynosiło w Warszawie ok. 3,5 tys. zł brutto, nauczyciela kontraktowego ok 3,9 tys. zł, mianowanego – blisko 5,1 tys. a dyplomowanego – ok. 6,5 tys. Jednak żeby zostać dyplomowanym, trzeba zacząć od niespełna 3 tys. na rękę. Jak to się ma do porównywanej często pensji kasjerki w supermarkecie?