Wydanie/Ausgabe 133/16.09.2024

.9 Jun 2008 Duzy Format Piotr Głuchowski, Marcin Kowalski
W1966 roku pojechałem do Polski na wycieczkę. Podjeżdżam do wsi, a tam druty.
To jeszcze Niemców trzymają? Dostałem paniki

To był mały obóz koncentracyjny, ale cierpienia wielkie. Katowanie na śmierć, głód. Przymusowe kąpiele w przeręblu. Strażnicy kazali więźniom gwałcić kobiety, lizać zwłoki, nosić na głowie czapki wypełnione własnym kałem.

Ist möglicherweise ein Bild von Text

 

Był jeden, który zabijał ciosem młotka w głowę. Potrafił tak uderzyć w potylicę, że wypadało oko. Krótko mówiąc: obozowa norma. Tylko że tutaj strażnikami byli Polacy, a więźniami – Niemcy. W każdym razie milicjanci i ubecy uważali ich za Niemców. Bo oni siebie nazywali różnie. Większość mówiła o sobie: tutejsi. Z Ciechocinka, Nieszawy, Aleksandrowa Kujawskiego i Wiktoryna – to był ich Heimat. My żadne rasa pany. 200-300 lat wcześniej ich pradziadowie przybyli z Prus, Pomorza, Szwabii. Osiedlili się między Płockiem a Toruniem. Budowali młyny i olejarnie. Między sobą rozmawiali po niemiecku. Polacy nazywali ich olędrami. Większych konfliktów historia nie odnotowała. Kiedy we wrześniu 1939 roku wszedł tu Wehrmacht, prawie wszyscy olędrzy podpisali volkslisty. Starsi synowie poszli walczyć. Zostali rodzice i małe dzieci.

Ojca Gustawa Bekkera mianowano w Wiktorynie sołtysem. Dostał karabin, ale syn twierdzi, że go nie używał.

– Tato pracował na co dzień jako szewc, więc na matkę we Wiktorynie mówili pani majstrowa – wspomina siwowłosy Bekker. – Dom nasz stał przy drodze, za domem 10 hektarów piachu. Matka sadziła kartofel, ojciec robił but, a po robocie grywał z Polakami w karty.

– Polakom nie przeszkadzało, że volksdeutsch?

– We Wiktorynie Niemców było trzy czwarte wioski i wszyscy mieli volkslistę. Nie było się o co różnić.

– Różnica polegała na tym, że wy byliście rasą panów, a Polacy – podludźmi. – Ooo, Ojciec tak nie myślał ani
Ist möglicherweise ein Bild von Text

nicht wahr! mama. My byliśmy biedni, nie żadne rasa pany – 72-letni Bekker pokazuje nam swoje zdjęcie jako sześciolatka. Wszystkie dzieci w klasie mają buty. Tylko mały Gucio, syn szewca, jest bosy. – Mama była czwarta żona ojca, trzy żona umarły podczas rodzenia i nas było razem siedem dzieci w chałupa, to i pieniądze mało. – Ale polską służbę w czasie wojny mieliście? – No, jaa... Marysia Pruszkiewicz u nas była gosposia – Polka z tej samej wioski. Starszą siostrą dla nas była. Potem, jak już przyszli Russen, to myśmy się u niej w domu nawet chowali.

Wojna jest przegrana, ale będzie jak dawniej.

Rozmawiamy w Elsterwerdzie, małym miasteczku koło Drezna. Domy jak w Tczewie czy Inowrocławiu – tylko absolutna czystość przypomina, że jesteśmy za Odrą.

Gustaw Bekker jest tu szanowanym obywatelem – emerytowanym lekarzem. – Jak bardzo baliście się Ruskich? – pytamy. – W szkole uczyli: Tiere. Ja miałem w czterdziestym die czwartym osiem lat i brałem to dokładnie. Myślałem, że Rus ma uszy włochate, zęby wilka i tak dalej. Potem – zimą czterdziestego piątego, kiedy już uciekaliśmy przed frontem – zobaczyliśmy i tanki, i Rusków. Wyglądali jak ludzie, tylko bardzo brudne.

Uciekający Wiktoryn wyglądał żałośnie. Żandarmi, administracja i bogaci Niemcy, którzy przyjechali tu z Reichu, wyjechali już wcześniej. Młodzi mężczyźni byli jeszcze na froncie. Starych – w tym szewca Bekkera – powołano do Volkssturmu. Więc teraz zasypaną śniegiem drogą na zachód wlokły się kobiety, kaleki i dzieci taszczące paczki, ciągnące wózki i sanki wyładowane dobytkiem. Nieliczne konie zabrali mijający uchodźców czerwonoarmiści. – Jak dalej polecieli, to zaczęły się dyskusje.

Russen Iść nadal w stronę czy wracać. Mama

Reichu mówi: tu groby rodziców, tu rodzina bliższa, dalsza, ludzie znajome. Nic Polakom przecież złego nie zrobiliśmy, wracamy. I wróciliśmy. A z nami trochę tych, co się równo Polakami czuli jak Niemcami albo co z Polakami dobrze żyli. Czy już nie mieli sił iść dalej. W domu mamusia w piecu napaliła, siedzimy, czekamy. Po dwóch dniach wrócił ojciec. – Wojna jest przegrana – powiedział. – Będziemy znowu w Polsce mieszkali. Żeby nas tylko Ruscy na Sybir nie wzięli, to z Polakami się ułożymy jak dawniej.

Ruscy przyszli w towarzystwie polskich milicjantów. Ci ostatni mieli niemieckie mundury i biało-czerwone opaski.

– Zabrali ojca, a nam kazali za dwa dni czekać na krzyżówce z walizkami. Dokąd potem zapędzą – nie chcieli powiedzieć. Stara krzyżówka w Wiktorynie już nie istnieje, ale krzyż stoi tu dalej. 50 metrów stąd szumi droga krajowa A1. W miejscu, gdzie stał dom Bekkerów, rośnie żyto. Wtedy leżał śnieg.

– Stanęliśmy z mamusią, czekamy i marzniemy – doktor częstuje nas herbatą i kanapkami. Na ścianach w jego gabinecie książki i portrety: Nietzsche, Goethe, Kopernik i królowa Jadwiga. – Zebrało się na krzyżówce ludzi dużo, przyjechali końmi polscy milicjanci, zaczęło się popychanie, bicie kolbami, wyzwisko grube. Popędzili nas na wschód – na wieś Niszczewy, pięć kilometrów przez zasypane pola. Oni na koniach, my biegiem. Miałem worek na plecach musiałem rzucić. Jak dotarliśmy, kazali

– się położyć na podłodze w nieczynnej szkole, i tam ostatni raz tatę zobaczyłem.

Wcześniej zatrzymanych mężczyzn milicjanci trzymali na stojąco w szopie węglowej. Ścisnęli tam kilkudziesięciu foksów (volksdeutschów) i Polaków z nimi spokrewnionych.

– Ojciec się tylko raz z tego szauerka wychylił i powiedział do mamy po polsku: „Daj uwagę na dzieci, bo może być wszystko”. Potem zaraz go zabrali na Aleksandrów, do młyna parowego. A myśmy z mamą w tych Niszczewach zostali leżeć.

Gustaw Bekker – pierwszy i ostatni raz w czasie naszej rozmowy – ma łzy w oczach.

Daj uwagę, bo może być wszystko

Młyńskie koła

Przed wojną młyn parowy w Aleksandrowie Kujawskim był własnością Żyda Atlasa. Ceglany budynek nawiązujący stylem do fabryk łódzkich stał wśród pól i hałasował. Napędzana węglem maszyna poruszała wielgachne wały, te z kolei obracały kamieniami młyńskimi ułożonymi w kilku parach. Młynarz sypał między nie ziarna, by zaczynały się ścierać. Najpierw leciały z tego otręby, potem już mąka.

Gdy żandarmi zabrali Atlasa do getta we Włocławku, młyn stanął. Przez trzy lata kobiety szyły w budynku ciepłe kurtki podbite króliczym futrem – dla Wehrmachtu.

20 stycznia 1945 roku do młyna trafili kujawscy Niemcy i zniemczeni Polacy. Zginęło ich tutaj – wedle różnych źródeł – od 30 do 130.

– Tylko pamiętajcie, proszę, podając liczby, żeby nie zgubić kontekstu – mówi prof. Witold Stankowski, autor książki „Obozy i inne miejsca odosobnienia dla niemieckiej ludności cywilnej w Polsce 1945-1950”. – Hitlerowcy założyli na ziemiach polskich 5800 obozów i gett, w których straciły życie miliony ludzi. Polacy założyli – według moich obliczeń – 1035 obozów, w których zginęły tysiące.

TRZECI POMNIK. NIEWINNYM OFIAROM NIEMIECKIM

Posiadam broń krutkom

Między 18 a 20 stycznia w Aleksandrowie pojawili się wysłannicy rządu lubelskiego z Nachumem „Antkiem” Alsterem na czele – żydowskim komunistą z Rzeszowa, późniejszym wiceministrem spraw wewnętrznych i posłem. Zorganizowanie władzy ludowej zajęło mu kilka godzin. Przedwojenny burmistrz, który zgłosił się do pracy, został pogoniony. Jego następcą „Antek” mianował niepiśmiennego Franciszka Pawlaka – przed wojną robotnika sezonowego, złodzieja i gwałciciela, skazanego na osiem lat więzienia za napad.

Funkcję komendanta posterunku MO objął inny złodziej – Mateusz Pawlak, brat nowego burmistrza, znany wśród lokalnej bandyterki jako „Matusz” lub „Kulos”. Sam wypisał sobie legitymację, na dole dopisując: „posiada broń krutkom”.

– Jak widać, umiał pisać, znał też parę słów po niemiecku – dr Tomasz Krzemiński, historyk PAN, opowiadając, nie przestaje chodzić po niewielkim gabinecie . – Przed wojną „Matusz” pił, kradł i kręcił się wśród komunizującego lumpenproletariatu Aleksandrowa i Włocławka. Prawdopodobnie donosił na kompanów policji politycznej. W czasie wojny z pewnością współpracował z gestapo. Może dlatego w 1945 okazał się taki okrutny wobec Niemców? Chciał zlikwidować wszystkich potencjalnych świadków. A może tylko udowodnić swoją przydatność kolejnym panom. W każdym razie, gdy Alster pojechał dalej, Pawlakowie zostali w Aleksandrowie jedyną realną władzą.

Szybko skrzyknęli podobnych sobie bandytów i alkoholików. Zorganizowali własny obóz koncentracyjny.

Nazwiska morderców

Wszędzie, gdzie Sowieci instalowali nową władzę – od Estonii po Bułgarię – polityka kadrowa wyglądała podobnie. Oborowi zostawali dyrektorami szkół, dorożkarze – burmistrzami. Ale nawet na tym tle Aleksandrów – gdzie powiatową milicję stworzyli chuligani i złodzieje – był przykładem wyjątkowym i dostrzeganym nawet z wojewódzkiej Bydgoszczy.

Sprawozdanie sytuacyjne wojewody za lipiec 1945 roku: „W łonie MO znajduje się wciąż duża ilość elementów nieodpowiednich, zachowujących się niewłaściwie wobec społeczeństwa (...) większość milicjantów się nie nadaje z powodu braku kwalifikacji umysłowych i moralnych (...) zastraszający jest poziom nadużywania alkoholu”.

Ocena komendanta MO Pawlaka z tego czasu: „Stosunek do nowej władzy – oddany. Moralne zachowanie się – słaby. Zachowanie pod wzgl. etycznym – sprzedajny. Stosunek do przełożonych – lekceważący. Nałogi – awanturnik”.

Późniejsza o dwa lata charakterystyka „Matusza”-„Kulosa” sporządzona przez powiatowego politruka: „Poczucia odpowiedzialności nie posiada. Lubi wódkę. Posiada niskie poczucie honoru”. W IPN-owskich archiwach zachowało się kilka podobnych opinii i powojenne wyroki za drobne kradzieże, których „Matusz” dopuszczał się, nawet będąc komendantem. Znaleźliśmy także nazwiska jego ówczesnych podwładnych z MO: Cygański, Chełminiak, Urbański, Filuch (lub Filuchowski).

– Nazwiska są znane, a jednak IPN umorzył śledztwo – mówi dr Krzemiński i drukuje nam uzasadnienie umorzenia.

Instytut prowadził na Kujawach trzy dochodzenia w sprawie zbrodni, których ofiarą padli w 1945 roku miejscowi Niemcy. Dotyczyły Aleksandrowa, pobliskiej Nieszawy i Kruszwicy. Wszystkie postępowania są już umorzone z powodu śmierci domniemanych sprawców.

– Ile osób mogło zginąć w młynie? – pytamy prof. Witolda Stankowskiego (tego od książki o obozach dla Niemców). – Raczej 30 czy 130? Profesor namyśla się chwilę, popijając herbatę. – Niemieckie źródła podają liczbę: 700 osadzonych i około 100 zabitych plus zmarłych. Moim zdaniem to realne, choć wszystkie szacunki opierają się na relacjach. Dokumentów nie ma. Zostały zniszczone w czasach PRL, żeby zatrzeć ślady.

Więźniowie piszą do Bekkera

Zdaniem emerytowanego doktora ofiar było więcej.

– Mam tu całe archiwum – Niemiec wyjmuje spomiędzy stojących na regale albumów opasłą, szarą teczkę pełną listów. – Większość tych ludzi, które tam trafili, to zostali zabici. Były noce, że zastrzeliwali dziesięciu naraz. A trwało to rok! Wchodził milicjant na salę, gdzie oni spali na sianie, prosto na podłoga, czytał nazwiska i mówi: „do szpitalu!”. A potem więźnie słyszeli strzały niedaleko i rano im kazali zwłoki wywozić. Całe wozy ciał zakopywali wokoło młyna. Bardzo niewiele osób przeżyło ten młyn. Ale trochę przeżyli i mam tu relacje pozbierane przez ostatnie lata.

dziś emerytowany lekarz spod Drezna, w ruinach młyna parowego, który zmielił m.in. jego ojca, wiejskiego szewca spod Aleksandrowa. Pochylamy się nad listami. Eugenia Müller pisze, że była gwałcona wmłynie. Kiedy się broniła, Polacy ją bili. Dawali tyle batów, ile jej rodzina miała hektarów. Po zgwałceniu kazali zwykle jeszcze „podziękować panom”.

– Ale ona tu pisze, że nie ma nic przeciwko Polakom – doktor Bekker stuka palcem w akapit na końcu listu. – I tu jeszcze patrzcie – wyciąga z kolejnej koperty gęsto zapisane odręcznym gotykiem płachty papieru kancelaryjnego. – To pan Egon Klemp mi przysłał relację ciotki swojej, oryginalnie przez nią zrobioną: „Polacy trzymali osobno mężczyzn, osobno kobiety. Nie wolno było się odezwać po niemiecku. Kazali uwięzionym gwałcić więźniarki. Jeden z milicjantów bił, nawet dzieci, metalowym prętem. Za drobne sumy strażnicy wynajmowali osadzonych, jako niewolników, gospodarzom z okolicy”.

– Tutaj mam jeszcze inną relację. Rosanke pisze, jak Polacy bili we młyn jednego więźnia, a żonie jego kazali polewać mu rany słoną wodą, żeby bolało – Bekker pokazuje nam kolejny papier. – A tu inna pani opisała strażnik, co bił młotkiem w głowę. Jak człowiek dostał, to oko zaraz wypłynęło i na miejscu trup. – Co pan zrobił, że panu te relacje przysłali? – Dałem ogłoszenie do „Weichsel-Warthe”, to gazeta wypędzonych. Napisałem, że mój ojciec zginął w parowy młyn, a ja szukam innych więźniów obozu.

W 2004 roku do doktora zadzwoniła starsza kobieta, przedstawiła się: Ferschau. – Gustaw Bekker z Wiktoryna? – Ja... – Wiem, jak pana ojciec zginął w Polsce. Mój

też był we młynie, obaj pracowali w kotłowni i obu ich wybrali do likwidacji 14 lutego 1945.

Ojciec pani Ferschau w ostatniej chwili został sprzedany polskiemu gospodarzowi jako parobek.

Szewc Bekker poszedł „do szpitala”.

Niemiec też człowiek

Andrzej Cieśla, obecny burmistrz Aleksandrowa, z zawodu historyk, przyjmuje nas w zalanym słońcem gabinecie. – Byliście już w młynie? – pyta. – Byliśmy. Rozebrany, trochę gruzu i suchego błota zostało. – A obok się rozglądaliście? – Domy, stacja paliwowa. Czemu pan pyta? – Tam ci Niemcy w większości leżą. Płytko pod ziemią. A ja znam jeszcze jedno miejsce pochówku. Według relacji wozy z ciałami jechały o, tutaj – burmistrz podchodzi do wiszącego na ścianie planu miasteczka. – Tam były rowy, wydobywano długo żwir. – Da się dojechać autem? – Oczywiście. Jedziemy. Wskazane przez burmistrza miejsce porastają gęste krzaki przechodzące miejscami w drzewa. Z jednej strony zaplecze fabryki, z drugiej – nieruchoma maszyna do wydobycia kruszywa. Miejsce równie zapuszczone jak oglądane przed godziną ruiny młyna. I także żadnego śladu, że to cmentarz.

Za trzy miesiące sytuacja się zmieni: Bekker i burmistrz Cieśla mają wspólnie odsłonić w Aleksandrowie tablicę upamiętniającą zabitych. Małgorzata Cilke, aleksandrowianka, której ojciec był Polakiem, a teść Niemcem, zgodziła się oddać pod pomnik część ogrodu.

– Wiem, że mi to sympatii nie przysporzy – mówi. – Ale mój tato, chociaż sam przeszedł Dachau, zawsze powtarzał, że Niemiec też człowiek.

Pozostaje jeszcze drażliwa kwestia napisu. Wymiana listów między Aleksandrowem aElsterwerdą trwała kilka miesięcy. Bekker chciał uczczenia „zamordowanych ofiar niemieckich”, Burmistrz Cieśla nie godził się na „zamordowanych”, ale pozwolił dodać „niewinnych”.

Stanęło na „Niewinnych ofiarach niemieckich zmarłych na terenie Aleksandrowa Kujawskiego i okolic w 1945 roku”.

Kamień na pomnik już się wykuwa. To będzie trzeci monument, który odsłoni doktor Bekker – pierwszy stanął dziesięć lat temu wPotulicach, drugi – cztery lata temu w Nieszawie.

DRUGI POMNIK. NIEWINNYM OFIAROM PRZEMOCY

Ostatnia sobota karnawału

– O zbrodni nieszawskiej pierwszy raz usłyszałem, jak nas z mamą z tych Niszczewów milicjanci do domu puścili – opowiada Bekker. – Ciągle jeszcze było mroźno bardzo, a do ciotki w Nieszawie stamtąd bliżej niż do Wiktoryna. I ciocia opowiedziała, co tu się stało, a mama na to: „Niemożliwe! Polacy tego zrobić by nie mogli, bo oni się Matki Boskiej boją”. – A jednak zrobili. – 50 lat później przyjechałem do Nieszawy, stoję nad Wisłą, podszedł siwy mężczyzna, patrzy: niemieckie rejestracje przy auto, i pyta: „Pan tu przyjechał powspominać, jak wasze tonęły?”. Ja mu na to, że ot, tak sobie stoję, a o topieniu to kiedyś ciotka mówiła, ale my jej nie wierzyli. On wtedy zaczął mnie opowiadać.

To się zdarzyło z 7 na 8 kwietnia. W ostatnią sobotę karnawału. Pawlak i milicjanci z Aleksandrowa pili w nieszawskiej remizie. Przed północą skończyła się wódka. Ktoś rzucił, żeby iść do niemieckich domów poszukać bimbru. Wyciągali ludzi z łóżek, także Polaków – starczyło niemiecko brzmiące nazwisko. Bili kolbami, zgwałcili młodą Niemkę. Zapędzili na wysoki brzeg około 20 osób. Kazali wchodzić na zamarzniętą rzekę i uciekać „do Niemiec”. Ciemne postacie na białej tafli – łatwo się trafiało z pistoletów i karabinów. Niektóre trupy poszły pod wodę. Rano robotnikowi obsługującemu prom milicja kazała posprzątać. Chłop wyciągnął spod leżącej na lodzie martwej matki żywą dziewczynkę – dwulatkę. Nazywała się Krystyna Weindok. Przygarnęła ją polska rodzina Nowackich, dali swoje nazwisko, wychowali. Odtąd nazywała się Marysia. Została nauczycielką polskiego. Już nie żyje.

– Zapytałem ten człowiek, jak oni tu mogą z taką zbrodnią na sumieniu żyć spokojnie – wspomina Bekker. – I co odpowiedział? – Nic. A ja wtedy pomyślałem, że tu też trzeba zrobić pojednanie i pomnik.

Poszli na gorącą robotę

Nieszawski bulwar – długi na prawie pół kilometra i wysoki na osiem metrów – to piękne miejsce na spacer. Stare drzewa i wille zwidokiem na Wisłę. Pojednanie – jeszcze przed Bekkerem – zaczął tu robić proboszcz – nieżyjący już ksiądz Wojciech Sowa. Rozpoczął delikatnie: nabożeństwem pokutnym w 2000 roku. Słowa „Niemcy”, „mordercy z milicji” nie padły. Potem biskup włocławski Bronisław Dembowski zgodził się na nabożeństwo ekumeniczne w dniu św. Jadwigi, patronki dialogu polsko-niemieckiego.

„Kto uczestniczył w uroczystości, nigdy jej nie zapomni – napisał ks. Sowa. – To było misterium połączone ze świadectwem osób, które mówiły nie o zbrodni, ale o zabitych ludziach”.

Świadectwo pierwsze – mężczyzna, były milicjant: „W mordzie udziału nie brałem, na zabawie nie byłem. Bal zorganizowali w Domu Strażaka, tam, gdzie dzisiaj jest biblioteka. Pili, a po zabawie poszli czynić rzeź. Na gorącą robotę. Tamci błagali, buty całowali, nie pomogło. Pani Szulcowa – ta od browaru, zacna, neutralna kobieta – wpław udała się przez Wisłę, na środku rzeki ją trafili. Ja nic nie widziałem, tak tylko opowiadali znajomi”.

Świadectwo drugie – inny nieszawianin: „Staję koło klasztoru, słyszę: – Panie, niech mnie pan nie zabija! Co się tam, kurwa, dzieje? – myślę. Patrzę przez płot, a Niemcy stoją w bulwarach nad Wisłą, obok nich Polacy. – Skakać do Wisły! Jak nie – to trrach! Poszedł do rzeki. Skakać – następny. Był tam taki jeden, »Laluś« wołaliśmy na niego. Nie chciał, żeby go zabili, sam skoczył z bulwaru do wody, a jak tylko łeb wynurzył – na spust. Pierdolony poszedł w dół”.

Świadectwo trzecie – Tadeusz Gruźlewski: „Poszedłem nad rzekę, na bulwar, tam, gdzie wcześniej nie puszczali. Zobaczyłem tylko czarne zacieki. Później zatrzymało się coś na wodzie, zahaczyłem kaczorkiem, patrzę – a to Niemiec, znałem go”.

Niech mają pretensje do Adolfa

W 2002 roku, po kolejnej ekumenicznej mszy w nieszawskim kościele, wierni wyszli na bulwar, by po raz pierwszy oficjalnie oddać hołd pomordowanym. Można więc powiedzieć, że gdy dwa lata później doktor Bekker zaparkował tu swój samochód, grunt pod pojednanie był przygotowany i dlatego pomnik mógł stanąć. Toruński rzeźbiarz wykuł w kamieniu rozerwaną kartę papieru ze słowami biskupów (w obu językach) „Przebaczamy i prosimy o przebaczenie”. Poniżej inskrypcja: „Polakom i Niemcom, niewinnym ofiarom wojny i przemocy w latach 1939-1945”. Ksiądz kamień poświęcił, Polacy i goście z Niemiec puścili z nurtem rzeki krzyż. Potem wpisywali się do księgi pamiątkowej i w internecie.

W księdze: „Niech ten przykład pojednania nie będzie ograniczony do Nieszawy, lecz niech będzie przykładem dla innych miejscowości i krajów. Elżbieta i Józef Tscherner z Berlina”.

W internecie: „W obecnej sytuacji, gdy propaganda niemiecka ciężko pracuje nad zamydlaniem swojej przeszłości (u nich historia zaczyna się po 1945 roku), budowa pomnika staje się jawnym aktem politycznym wymierzonym przeciw Państwu Polskiemu. Rien”.

„Oberwali, ale niech pretensje mają do Adolfa, którego popierali. Kto mieczem wojuje, od miecza ginie. Robert”.

„A gdzie pomnik pomordowanych Polaków w Berlinie? Józek”.

Co wy mi tu komunistę prześladujecie?

Doktora Krzemińskiego wpisy w sieci nie dziwią. – Niemcy, domagając się upamiętnienia własnych krzywd, zapominają, albo nie wiedzą, czego ich ojcowie się dopuścili. A to razi Polaków. Ale trzeba powiedzieć, że lokalna społeczność nie stanęła po wojnie na wysokości zadania. Nie ma wzmianek o tym, by ktoś się za mordowanymi Niemcami wstawiał.

– Nie ma też wzmianek, by w ich obronie stawał Kościół – dodaje prof. Stankowski.

– Może Polacy uważali, że to sprawiedliwa zemsta za wojnę i okupację? – pytamy obu naukowców.

Stankowski: – Oczywiście. Jeśli chodzi o volksdeutschów czy, szerzej, ludzi zniemczonych, to poglądy władzy ludowej i społeczeństwa były wyjątkowo zbieżne.

Krzemiński: – Tak zwani Niemcy, którzy dobrowolnie zostali na Kujawach, nie byli winni hitleryzmu i ich sąsiedzi o tym wiedzieli. Wspominają ich jako „porządnych ludzi”, „neutralnych”, „swoich”. Gestapowcy, żandarmi i ich rodziny – już uciekli. Zostali głównie ci, co mieszkali w Polsce przed wojną i przez całą okupację żadnej krzywdy Polakowi nie zrobili. – Więc dlaczego nikt im nie pomógł? – Ludzie byli zastraszeni – tłumaczy Krzemiński. – Milicyjne ekscesy były pokazem siły. Nowa władza może zabić człowieka na ulicy i nic! O to komunistom chodziło. Dlatego winni nigdy, także po 1956 roku, nie ponieśli kary. Obu Pawlaków, są na to dowody, krył i popierał do końca Nachum Alster, który był już wtedy w ministerstwie, wWarszawie. – A ktoś usiłował w ogóle Pawlaków ściga&;#263;? – Tak. Helena, wdowa po zabitym przez „Matusza” Edmundzie Weberze, odważyła się złożyć doniesienie. Weber był aleksandrowskim Polakiem z niemieckimi korzeniami, w czasie okupacji volkslisty nie podpisał. Mimo to w 1945 milicjanci napadli go w domu i zabili we własnym łóżku. Ją samą, stuprocentową Polkę, zaciągnęli do celi, gdzie była świadkiem gwałcenia niemieckiej dziewczynki. Opisała to wszystko w 1956 roku, wskazała „Matusza”. Został nawet zatrzymany, ale wtedy Alster sam zadzwonił do prokuratury. „Co wy tu, wicie-rozumicie, dobrego, starego komunistę prześladujecie?”. I wypuścili.

Niepotrzebny ten pomnik nikomu

Alster wstawił się, bo córka „Matusza” pojechała interweniować u samego Gomułki. Irena – z męża Cerak – mieszka do dziś w Aleksandrowie. Przyjmuje nas w malutkim, idealnie wysprzątanym saloniku zastawionym gumowymi kwiatami i dewocjonaliami. – Widzimy, że jest pani osobą wierzącą. – Oczywiście! – pani Irena jak na swoje 60 lat trzyma się świetnie. – A tato jaki był? – Twardy komunista! Nigdy progu kościoła nie chciał przestąpić. – Co on w czasie wojny robił? – Działał w podziemiu komunistycznym. – Są i inne opinie. – A to, co te Ipeeny wyprawiają, to bzdury jedne! – gospodyni sapie ciężko i łapie się za serce. – Niech się pani nie denerwuje. – Żebyście tylko prawdę napisali. O, tu jest ojca zdjęcie: już w milicji. – Czemu ma taką nogawkę jedną wydłużoną? – Bo miał nogę sztuczną. Jeszcze przed wojną stracił. Nie mogę powiedzieć, chodzili na węgiel, na kradzieże. Sokista ojca wtenczas postrzelił. Potem tę nogę ucięli. – A rękę ma w bandażu? – Bo aresztował uzbrojonego bandytę niemieckiego i ten go strzelił w palec. Bandytów, reakcjonistów po wojnie mnóstwo było wkoło, niebezpiecznie było nocą chodzić. – Szczególnie koło młyna. – Ach, panie, czy to jest prawda, to ja nie wiem sama. Zresztą to ubowców była robota, a ojciec był w policji.

– Wie pani, że poznaliśmy Gustawa Bekkera, który siedział z matką w młynie? – pytamy przed pożegnaniem. – A, to ten, co wNieszawie pomnik stawiał... – ...i przyjedzie w sierpniu do Aleksandrowa odsłaniać kolejny. – Niepotrzebne to nikomu. – Pani by temu Bekkerowi dłoń podała? Gospodyni wciąga głęboko powietrze i znów kładzie rękę na sercu. Przez chwilę patrzy na nas.

– A czemu nie? Czy to jego wina, że się Niemcem urodził?

Mama płakała, a oni patrzyli na gans

„Matusz” Pawlak po odejściu z MO „na własną prośbę” szefował lokalnej strukturze ORMO, a potem imał się różnych zajęć. Pod koniec życia był nocnym stróżem. Ostatnim pilnowanym przez niego miejscem był – przerobiony na magazyn – młyn parowy. Obchodził go nocami z pistoletem, jak przed 40 laty.

– Podałby pan rękę córce Pawlaka? – pytamy doktora Bekkera przy pożegnalnej kolacji w Elsterwerdzie.

– Bez problemu – Niemiec unosi w górę szklankę z piwem i uśmiecha się szeroko. – No, napijmy się. Piwo pomaga zasnąć. – Ma pan problemy ze snem? – Teraz już mniej, ale po wojnie długo było ciężko. Śniły mi się różne rzeczy straszne. Na przykład, że muszę znowu nosić hakenkreuz. – A musiał pan nosić? – Polacy kazali. – Kiedy? – No, jak żeśmy od ciotki z Nieszawy wrócili do chałupa, do Wiktoryna, to tam już mieszkał pan Mamrot z dwoma córki i dwa syny. Stary był i takie wielkie miał wąsy. „Teraz to wszystko moje” – mówił. Dostaliśmy z mamą jeden pokój i mieli uMamrota odtąd służyć.

– Tak jak Marysia Pruszkiewicz u was służyła w czasie wojny?

– Jooo. No i wtedy ten hakenkreuz trzeba było nam zakładać, przypinać do ubrania i z przodu, i z tyłu. W domu nie, ale na podwórze czy na ulicę się szło, to wtedy. Pamiętam, że Mamrota syn na co dzień mi mówił „Gucio”, a jak zakładałem hakenkreuz, to wtedy: „Ty Hitlerze!”. Ale to zabawy jeszcze były. Groźne to się

zrobiło, jak wpadli dwóch w opaskach biało-czerwonych szukać moich braci, co jeszcze nie wrócili z front. Mieli lista i krzyczą do mamy: – Stara kurwo! Gdzie są Robert i Edward Bekker, te bandyci? A mama mówi, że na wojnie, bo wojna jeszcze trwała, jeszcze Berlin był wolny. Oni na to do Mamrota tak: albo tu za godzinę się Robert i Edward odnajdą, albo ta kurwa ma wisieć na belce w stodole. Za godzinę. – I co się stało? – Nie wrócili. – A co robiliście przez tę godzinę? – Mama płakała, a Mamrot się patrzył na – Na co? – Na ptak, do jedzenia. – Gęś? – Jooo! Ci milicjanci zapomnieli zabrać. A my wszyscy głodne, ale nie ruszył tego ani Mamrot, ani dzieci jego, ani my z mamą. I się zmarnowała. Zamówimy jeszcze piwo?

Skakać, hitlerowskie świnie!–

My raczej po herbatce. Jak pan z Polski wyjechał, doktorze?

– W czterdziestym szóstym zabrali nas milicjanci do wagonów. Przybiegali Polacy pijane i sztachetami w wagony bili. Krzyczeli, że na Sybir pojedziemy. Bardzo się baliśmy. Kiedy pociąg ruszył i na stacji ktoś przez szpary zobaczył napis Nakło, wszyscy się ucieszyli. Do jedziemy! Wysiadamy prędko, a tu się okazuje, że nie ma przesiadka, tylko do las trzeba, a tam – druty, strażnicy, zaganiają nas między baraki. I od razu rozebrać do gołe, włosy każdy dostał glacę i do pryczy. To już był prawdziwy Podwójne druty, wieżyczki, nieogrzewane baraki, pluskwy, strażnicy, co nas bili. Do każdego milicjanta trzeba było zdejmować czapkę i mówić na baczność: – Co wam kazano robić? – Jedni dostawali wgospodarstwach na wsi, ja robiłem przy świń, to było dobre, bo można było mleko ukraść, co świnie piły. A taki, co nie pracował, stał za drutami cały dzień i to było gorzej niż ciężki nawet Bo przychodził kopał taboret i krzyczał: – Co tak stoicie, hitlerowskie świnie? Skakać! I trzeba było skakać jak żaba dookoła barak, na przykład po śniegu bosemu albo w drewniakach. I śpiewać po polsku piosenki. – Pamięta pan jakieś? Bekker marszczy czoło, chwilę milczy. – Jedną pamiętam. Jakoś tak: „A na tej chorągwi litery pisane, litery pisane, tu spoczywa żołnierz...”. Nie pamiętam dalej. Chyba ten żołnierz potem za ojczyznę ginął.

PIERWSZY POMNIK. OD TYCH, KTÓRZY PRZEŻYLI

Polskie obozy koncentracyjne

Powojenne obozy dla Niemców, volksdeutschów i Polaków posądzanych o współpracę z okupantem dzieliły się na centralne, średnie i małe. Centralne obozy pracy działały wPotulicach koło Nakła, w Jaworznie, w Warszawie i Krzesimowie (Lubelskie). Dużych łagrów było kilkadziesiąt, m.in. Oświęcim (ten sam), Kruszwica i Świętochłowice, gdzie mordował osławiony Salomon Morel.

Małych punktów odosobnienia – jak Aleksandrów – było mrowie. Gromadzące po kilkudziesięciu więźniów, podlegały miejscowym burmistrzom albo posterunkom MO i UB. Pod koniec 1945 roku płk Dagobert Jerzy Łańcut, szef departamentu więziennictwa, wyznał szczerze na odprawie kierowników: „Jeżeli zrobić siatkę, okaże się, że Polska jest jednym wielkim więzieniem”.

Za drutami siedziały wtedy 44 tysiące Niemców i volksdeutschów – trzy razy więcej niż ogół polskich kryminalistów i niepodległościowców. W kolejnych latach liczba niemieckich więźniów wzrosła do ponad 100 tys.

Dla porównania: w tym samym czasie w Czechosłowacji więziono dwa razy więcej Niemców, z tego między 15 a 30 tys. ludzi nie przeżyło. W Jugosławii na 166 tys. niemieckich internowanych zginęło 50 tys., z tego przeszło 45 tys. z głodu. W tym tysiące dzieci.

Witold Stankowski szacuje, że w Potulicach, do których trafił Gucio Bekker, śmiertelność wahała się wokół 12 procent. Niemcy siedzieli w barakach, w których jeszcze niedawno SS trzymało Polaków.

Relacja żony kolejarza z Torunia: „Pracowałam w szwalni. Jako pensję otrzymywaliśmy (...) kopniaki w podbrzusze. Troje moich dzieci zmarło z głodu, chorób i udręki”.

Chłop ze wsi Gutsfeld (dziś powiat Świebodzin): „Najbardziej obawiano się lekarza obozowego. Gnał nas wokół placu apelowego na kolanach, w koszuli i majtkach musieliśmy stać przy dużym zimnie, wówczas mówił do nas: i tak zdechniecie, nie będziemy musieli was tłuc na śmierć”.

– Lekarz nazywał się Cedrowski – opowiada profesor. – Pochodził z Ukrainy, był więźniem Oświęcimia. Mścił się. Kazał zimą otwierać okna w nieogrzewanych barakach, by wyleczyć z duru brzusznego, robił wielogodzinne apele na stojąco, maltretował.

– Po dwóch latach w obozie mama była już tak wykończona, że dalej by nie przeżyła, gdyby nie ja – mówi Bekker, gdy po kolacji odprowadzamy go do domu. Na ulicach Elsterwerdy pusto. Nasze kroki odbijają się echem od ścian wychuchanych kamieniczek. – Polakom wtedy nie pasowało, że tam są dzieci więzione, bo to źle wyglądało w statystykach. Dlatego zaczęli odsyłać do

Nas też odesłali. Do wioski Prosen. Atam gospodyni mówi na powitanie: – Co to znaczy – Nie wiem, jak to przetłumaczyć, ale bardzo niepiękne. Niemcy z mieli nas za

i nie chcieli.

Najgorsza rana to smutek serca

– Pan w którym roku do Polski przyjechał? Doktor Bekker zastanawia się chwilę. – W 1966. Wartburgiem kolegi pojechaliśmy na wycieczkę: – I jak wrażenia? – Z początku dobre, w – We Włocławku... – ...takie było niepiękne zdarzenie, że jeden człowiek w powiedział głośno: „Albo Niemcy wyjdą, albo ja!”. I rzucił złotówka kelnerom, i poszedł. – Co robiliście we Włocławku? – Jechaliśmy do Wiktoryna dom zobaczyć. Nic nie zobaczyłem, bo dom już był spalony. Namówiłem jeszcze kolegę, żebyśmy pojechali do Potulic. Jak się zbliżamy, ja patrzę, a tam druty, strażnicy na wieżach stoją. O To jeszcze Niemców trzymają? Dostałem paniki: zawracaj, zawracaj! Uciekliśmy stamtąd. – Wie pan, to teraz więzienie kryminalne.

teraz wiem! W dziewięćdziesiąty siódmy rok pojechałem tam znowu, już z żoną. Zaprowadziłem, by jej pokazać miejsce, gdzie musiałem spędzać młode lata, i patrzę, a tam tablica napisana, że Polaków tu hitlerowcy więzili, i kwiaty tym Polakom leżą. Wtedy sobie pomyślałem: a Niemcy? Czy nie można zrobić tablicy o Niemcach? Znalazłem pan Stanisław Gapiński, co jest lider polskich więźniów, i się okazało, że on we wojnę leżał w tym samym baraku i ta sama prycza, co potem ja z mamą. Przez to rozmowa nasza była łatwiejsza, chociaż i tak trudna, ale się dogadaliśmy i kamień stanął.

Na uroczystość odsłonięcia – 5 września 1998 – przyjechali polscy i niemieccy więźniowie. Doktor wygłosił krótkie przemówienie w obu językach. Poprosił Polaków o przebaczenie niemieckiej winy. Potem ksiądz poświęcił głaz i tablicę: „Niemieckim ofiarom obozu w Potulicach w latach 1945-1950 od tych, którzy przeżyli. Najboleśniejszą raną jest smutek serca”.

(Gazeta Wyborcza)