Czołg wjechał w dzieci, władze PRL-u latami ukrywały prawdę. "Karetki przywoziły pourywane nogi i ręce"
Władze PRL-u przez lata starały się zatuszować tę sprawę. W wyniku tragicznego wypadku, do jakiego doszło w tzw. "czarny wtorek", życie straciło minimum siedmioro dzieci. W Szczecinie odbywała się tego dnia defilada wojskowa, na której obecni byli najwyżsi rangą przedstawiciele PZPR.
"Pamiętam straszny krzyk i widok leżących, pokrwawionych ciał. Wśród nich był mój braciszek. (...) Nie pamiętam jak dotarłam do domu. Mój błękitny płaszcz był cały we krwi" — opisywała po latach jedna z kobiet, która poszła obejrzeć defiladę z 6-letnim bratem Heniem. Co naprawdę wydarzyło się w Szczecinie ciepłego październikowego popołudnia 1962 r.?
Anatol Weczer / PAP Defilada Wojsk Układu Warszawskiego w 1962 r. podczas której doszło do tragicznego wypadku
- 9 października 1962 r. podczas Defilady Wojsk Układu Warszawskiego doszło do tragicznego wypadku. Władze PRL-u usiłowały zatuszować tę tragedię
- Jeden z czołgów wjechał z dużą prędkością w tłum, miażdżąc stojące w pierwszym rzędzie dzieci. Faktyczna liczba ofiar do dziś nie jest znana
- "Byli także ciężko ranni dorośli. Jeden z mężczyzn trafił do szpitala ze zmiażdżoną nogą i jądrami. (...) Karetki przywoziły także pourywane nogi i ręce" — pisał w swoim materiale "Cisza o tej defiladzie" Tomasz Augustyniak
- Na miejscu zdarzenia panował chaos. Do karetki wrzucano nie tylko rannych, ale też martwych, co znaczy, że dzieci, które ucierpiały podczas defilady, jechały tym samym transportem, którym wieziono ciała
- Władze PRL-u posunęły się do tego, by zobligować rodziców zmarłych dzieci do milczenia na temat tragedii. W zamian za pieniądze wszyscy musieli podpisać oświadczenie o zrzeczeniu się dalszych roszczeń
- Więcej takich materiałów znajdziesz na stronie głównej Onetu
9 października 1962 r. miał być dniem pokazu sił Wojsk Układu Warszawskiego. Nad głowami mieszkańców Szczecina latały tego popołudnia radzieckie helikoptery, a ulicami sunęły ciężarówki z armatami, transportery i wielkie rakiety przeciwlotnicze. Podczas defilady doszło jednak do tragedii: jeden z czołgów wjechał prosto w tłum wiwtaujących dzieci. Władze PRL-u od początku starały się zatuszować całą sprawę.
Defiladę obserwowała tego dnia m.in. nauczycielka Telesfora Podkowińska. Z okna na pierwszym piętrze szkoły widziała masakrę dokonaną przez czołg. Po latach będzie wspominać, że był to "straszny dzień". Rozjechany został m.in. jeden z jej uczniów.
Kiedy po kilku dniach kuratorium zapytało nauczycielkę, "Dlaczego dziecko stało w miejscu, gdzie wjechał czołg?", kobieta odpowiedziała pytaniem — "Dlaczego czołg wjechał w miejsce, gdzie stało dziecko?".
Nie była to jedyna tragedia, do której doszło tego dnia. Wielu do dziś mówi o tamtych wydarzeniach jako o "czarnym wtorku".
Siedmioro dzieci zginęło pod gąsienicami
— Miałem wtedy siedem lat — opowiadał w "Newsweeku" Zbigniew Florczak, uczestnik szczecińskich wydarzeń z 1962 r. — Stałem tuż przy budynku szkoły, a po drugiej stronie ulicy była moja o rok starsza siostra. Wojsko przejeżdżało bardzo szybko, aż ziemia drżała pod nogami. Robiło to na wszystkich ogromne wrażenie — przyznawał.
Wzdłuż trasy przejazdu defilady stały dzieci z pobliskiej szkoły. Machały kwiatkami. Tego dnia były zwolnione z zajęć, a na drugi dzień miały przynieść do szkoły wypracowanie na temat defilady. Wśród oficjeli oglądających pokaz byli też najwyżsi rangą przedstawiciele PZPR. Do Szczecina przybyli tego dnia I sekretarz KC PZPR Władysław Gomułka, minister obrony Marian Spychalski, wiceminister Wojciech Jaruzelski i marszałek ZSRR Andriej Grieczko.
Dziś już wiadomo, że trasa przejazdu wozów opancerzonych i czołgów została źle zabezpieczona, a obserwujący defiladę mieszkańcy miasta zeszli z chodników na jezdnię, zbliżając się do przejeżdżających pojazdów. Do wypadku doszło podczas przejazdu ostatniego polskiego czołgu T-54A (nr taktyczny 0165) z 23 pułku czołgów średnich ze Słubic. Kierowca stracił panowanie nad jadącą z prędkością około 25 km/godz. maszyną — i wjechał w tłum wiwatujących dzieci. Ustawiano je w pierwszym rzędzie, by lepiej widziały przejeżdżającą defiladę.
W pierwszym rzędzie stał m.in. ośmioletni Andrzej Stachura, który wybrał się na defiladę ze starszym o rok starszym bratem Rysiem. Jak wspominał cytowany przez portal naszahistoria.pl — nie pamięta dokładnie, jak doszło do wypadku.
Straciłem przytomność. Odzyskałem ją dopiero w szpitalu. Wiem tylko, że znalazłem się między gąsienicami czołgu i to pewnie uratowało mi życie. Rysio został zabity.
Jego starszy brat "miał zmiażdżoną nogę, a całą klatkę piersiową i szyję podziurawioną obcasami".
"Stratowali go ludzie, gdy uciekali w panice. Następnego dnia pobiegłam po gazetę. Myślałam, że będzie jakieś wyjaśnienie, wytłumaczenie dlaczego doszło do tak strasznej tragedii. Nic nie napisali. Najpierw miał być jeden wspólny pogrzeb, ale były oddzielne, aby nie doszło do demonstracji. Odbywały się w różnych terminach, w różnych miejscach cmentarza" — wspominał mężczyzna.h
Świadkowie zdarzenia podkreślają, że czołg wjechał w tłum "z olbrzymią prędkością".
"Pamiętam straszny krzyk i widok leżących, pokrwawionych ciał. Wśród nich był mój braciszek. Wzięłam go na ręce i jakimś samochodem pojechaliśmy do szpitala na Pomorzanach. Tam płakałam, prosiłam lekarzy aby go ratowali. A oni przykryli go białym prześcieradłem. Wtedy wiedziałam już, że nie żyje. Nie pamiętam jak dotarłam do domu. Mój błękitny płaszcz był cały we krwi" — opisywała cytowana przez portal Maria Pankowska z domu Sikucińska, która poszła obejrzeć defiladę z sześcioletnim bratem Heniem. Była od niego o rok starsza.
W wyniku tamtej tragedii zginęło siedmioro dzieci: ośmioletnia Bogumiła Florczak, dziewięcioletni Leszek Kolczyński, siedmioletni Ryszard Krawczyński, sześcioletni Henryk Sikuciński, dziewięcioletni Ryszard Stachura, dwunastoletni Fryderyk Zawiślak i dziesięcioletni Marian Zdanowicz.
Z początku nawet liczba ofiar nie była pewna, krążyły różne plotki. Według niektórych zginęły tylko trzy osoby, według innych — nawet czterdzieści.
Na miejscu zdarzenia panował chaos. Do karetki, która przyjechała, wrzucano nie tylko rannych, ale też martwych, co znaczy, że dzieci, które ucierpiały podczas defilady, jechały tym samym transportem, którym wieziono ciała. Lekarz, który operował rannych tej nocy, wspomina, że z siedmiorga operowanych pacjentów dwoje umarło.
Pogrzeby faktycznie odbywały się w różnych godzinach i w różnych miejscach. Zorganizowane zostały na koszt państwa. Należy podkreślić, że tragedia podczas defilady wojskowej była bardzo nie na rękę dla ówczesnej władzy. Podjęto wszelkie działania, by zatuszować oczywiste zaniedbania ze strony wojska.
Od początku było bowiem jasne, że zawiniły służby.
Lekarze bali się rozmawiać. Rodzicom ofiar nakazano milczenie
"Lekarze bali się rozmawiać z rodzinami zabitych i rannych, które nie wiedziały nic o losie swoich bliskich. Później, wśród wymienionych z imienia i nazwiska ofiar znalazło się siedmioro dzieci, w wieku od sześciu do dwunastu lat. Byli także ciężko ranni dorośli. Jeden z mężczyzn trafił do szpitala ze zmiażdżoną nogą i jądrami. Urazy czaszek, połamane miednice i kończyny to najczęstsze obrażenia, z którymi musieli się zmierzyć szczecińscy lekarze. Karetki przywoziły także pourywane nogi i ręce" — pisał w swoim materiale "Cisza o tej defiladzie" Tomasz Augustyniak.
- Polecamy: Ciszej o tej defiladzie
W ogólnopolskiej prasie dramat dzieci ze Szczecina został sprowadzony do... nieszczęśliwego wypadku drogowego. O wypadku poinformował jedynie w lakonicznym komunikacie "Głos Szczeciński".
O wynikach ewentualnego śledztwa w sprawie wydarzeń w Szczecinie nie wiadomo było nic. Władza postanowiła zatuszować powody tego wydarzenia. Posunięto się do tego stopnia, że zobligowano rodziców zmarłych dzieci do milczenia. Ci zrzekli się wszelkich roszczeń, a w zamian, na podstawie podpisanej z Prezydium Rady Narodowej ugody dotyczącej "wypadku drogowego", dostali odszkodowania: 30 tys. zł dla bliskich osób, które zginęły i od kilku do kilkunastu tys. zł dla rodzin osób rannych. W zamian za pieniądze wszyscy musieli podpisać oświadczenie o zrzeczeniu się dalszych roszczeń.
Niektórym rodzino zaproponowano przeprowadzkę do innych miast. Część z tego skorzystała. Jak podaje portal naszahistoria.pl, wyjechała m.in. rodzina chłopca o imieniu Mirek, któremu wskutek wypadku trzeba było amputować nogę.
Do końca okresu PRL o tragedii z 1962 r. niemal nie mówiono, więc poza Szczecinem prawie nikt nie wiedział o tragicznym finale wielkiej defilady. Dziennikarze zaczęli zajmować się tą historią dopiero w latach 90. w 1996 r. powstał film Iwony Bartólewskiej "…i wjechał czołg" oraz tekst Wojciecha Tochmana opublikowany w "Gazecie Wyborczej"
Wiele materiałów źródłowych i kluczowych dokumentów zaginęło. Co więcej, do dziś tak naprawdę nie wiadomo, ile dokładnie osób ucierpiało pod gąsienicami czołgu. Świadkowie zapamiętali jeszcze innych ciężko rannych dorosłych i uczniów.
Źródła: Onet, naszahistoria.pl