Wydanie/Ausgabe 133/16.09.2024

We współczesnej Polsce, wyjałowionej z różnorodności, wielojęzyczności oraz przeróżnej „inności”, Górny Śląsk stanowi wyjątek na tym bladym, monokulturowym tle jednorodności etnicznojęzykowej. Uchowali się w tym regionie i Ślązacy, i Niemcy obok Polaków, a także osoby, które łączą owe tożsamości na różnorakie sposoby. Jeszcze niedawno, bo do kampanii antysemickiej z roku 1968, zamieszkiwało na Śląsku – zwłaszcza Dolnym – wielu Żydów. Po pogromie kieleckim (1946), miast wracać na swoje – co wiązało się z ryzykiem utraty życia – postanowili odbudować swoje życie, jak i całych społeczności żydowskich na „surowym korzeniu”, na „poniemieckim” Śląsku, czyli na tak zwanych „Ziemiach Odzyskanych”. Na samym południu Górnego Śląska, nim gremialnie wyjechali do RFN zwłaszcza po roku 1956, mieszkali podobni Ślązakom słowiańskojęzyczni, a znający też niemiecki Morawiacy. Od tak samo katolickich Ślązaków odróżniało ich to, że osady morawiackie znajdowały się na terenie archidiecezji ołomunieckiej, podczas gdy ci pierwsi pozostawali pod opieką arcybiskupa Breslau (wrocławskiego), lub – od roku 1925 – znaleźli się również na terenie diecezji katowickiej, wtedy właśnie wydzielonej dla polskiego województwa śląskiego.

 Do wieloetnicznego i poliglotycznej mieszanki Górnego Śląska, Akcja „Wisła” (1947) dodała wysiedlonych z Bieszczad Łemków i Ukraińców, a po upadku sił komunistycznych w Grecji w roku 1949, spora grupa greckich i macedońskojęzycznych komunistów znalazła azyl na Śląsku, głównie na Dolnym Śląsku. Po przyjęciu Grecji do Wspólnot Europejskich (poprzedniczki Unii Europejskiej) w roku 1981, wielu z nich wyjechało z Polski stanu wojennego, naznaczonej biedą, brakiem wszystkiego i koszmarem nigdy niekończących się kolejek. Chociaż w Polsce mieszkali raczej w rozproszeniu, to władze Czechosłowacji osadziły „swoją część” macedońskich i greckich uchodźców komunistycznych z Grecji w przygranicznym miasteczku Zlaté Hory, vis-à-vis polskich Głuchołaz. W Zlatých Horach grecka mowa wciąż rozbrzmiewa na ulicach miasta.

Nie można też zapominać – co zwykle się czyni – o Romach, którzy po Porajmosie (czyli romskim Holocauście) w Polsce (w tym i na Śląsku) przesuniętej 300 kilometrów na zachód, też starali się odbudować życie własnych społeczności. Od roku 1964, w imię budowania jednolitego społeczeństwa socjalistycznego, władze PRLu zmuszały Romów do porzucania tradycyjnych sposobów życia i pracy. Przymusowo osadzały ich w centrach wielu – szczególnie „poniemieckich” – miast w celu ideologicznego „odburżuazjania” tych ostatnich. Chociaż w peerelowskich spisach ludności nie pytano obywateli o język czy przynależność etniczną, to milicję obywatelską obarczono odpowiedzialnością za wykrywanie i ewidencjonowanie ludność romskiej. Administracyjnie usankcjonowane polowania na ludność takiej lub innej etniczności nie ustały z upadkiem Trzeciej Rzeszy. Największy pogrom Romów z tamtych czasów miał miejsce – co dość symboliczne – w Oświęcimiu, a smutnej ironii dopełnia fakt, że działo się to w roku 1981, kiedy wciąż cieszono się wolnością za pierwszej Solidarności. Oświęcimskim Romom wręczono paszporty i wygnano przez Bałtyk do Szwecji.

Inność się ujawnia

Po „zamrażarce” lat osiemdziesiątych, w roku 1989, kiedy upadł komunizm, „odkryto” – z pewnym przerażeniem – iż w Polsce istnieje mniejszość niemiecka, pomimo wcześniejszych zapewnień ze strony władz i partyjnych „naukowców”, że do roku 1950 wysiedlono wszystkich na zachód od linii Odry i Nysy. Niemcy zamieszkują głównie na Górnym Śląsku, lubo w jego zachodniej części, czyli w województwie opolskim. Ponadto, od przełomu stuleci, tak jak wcześniej w wypadku Niemców górnośląskich, nastąpiła podobna konsternacja związana z „ujawnieniem się” Ślązaków. Zarówno władzom, jak i większości etnicznie polskich obywateli wciąż trudno zaakceptować, że historycznie tak nie-polska w swym charakterze jednorodność etnicznojęzykowa Polski nie jest – i może nigdy nie będzie – pełna. I to pomimo Holocaustu, wielomilionowych wysiedleń i przesiedleń czasów wojny i zaraz po niej, a następnie ogromnych wysiłków na polu „inżynierii społecznej” oraz ciągłego nacisku polonizacyjnego za PRLu.

I nic to, że ten maleńki odprysk etnicznojęzykowej nie-polskości to praktycznie niezauważalny ułamek rzędu jednego procenta. Polskość zda się z jego powodu nadal zagrożona. Z tej perspektywy masowy wyjazd, po wejściu Polski do UE (2004), na stałe trzech milionów – w ogromnej mierze etnicznie polskich – obywateli do starych krajów członkowskich, nie stanowi większego problemu. Chociaż te trzy miliony, to około osiem procent całej ludności kraju, czyli jakieś pięć razy więcej niż liczebność wszystkich mniejszości w Polsce.

Z drugiej strony, kolorowe żurnale zachęcające Polaków do podróżowania po Europie i świecie prześcigają się w promowaniu uwodzącego kolorytu wieloetnicznych i multikulturowych miast i okolic. Polskiego turystę pociąga różnorodność i wielobarwność, której mu pewnie brakuje we własnym – tak jednorodnym, i przez to nudnym – kraju. Dlatego multum z nich wybrało wieloetniczną Wielką Brytanię lub Irlandię na nowy dom, bo prócz wielobarwności mogą też tam liczyć na godziwą płacę, jakiej ze świeczką szukać po Polsce całej, pomimo – a może z powodu – jednorodności.

Po upadku PRL, zjednoczeniu Niemiec, rozpadzie Związku Sowieckiego i podziale Czechosłowacji, trwało zamieszanie w głowach wielu. Nie wiedziano jak cieszyć się z niedoświadczanej wcześniej na taką skalę wolności osobistej i grupowej, i jak urządzać tą bezprecedensową przestrzeń wolności z pożytkiem dla siebie i współobywateli. Ten moment niepewności na Śląsku, a również i gdzie indziej w zachodniej Polsce zakończył wielki potop z roku 1997. Ciężar przeszłości i niepewność postkomunistycznej teraźniejszości zmyła wielka fala na Odrze, zrywając mosty, zalewając wioski, starówki i blokowiska. Nie pozostało nic innego jak odbudowywać zniszczone miasta, miasteczka, domy i gospodarstwa rolne.

Pojawiło się pytanie jak to czynić, w którą stronę skierować wysiłki. Góra, co wcześniej zawsze służyła słuszną radą i nakazem, milczała teraz jak zaklęta. Nastał czas demokracji, doły – które przygotowywano do przyjęcia samorządu w roku 1999 – musiały same sobie odpowiedzieć na to podstawowe pytanie. Trzeba było „wziąć sprawy w swoje ręce”, do czego wcześniej sloganowo zachęcano w PRL, nigdy jednak realnie na podobną „zgniłokapitalistyczną samowolkę” nie zezwalając.

Nowy początek we Wrocławiu

W decydującym Anno Domini 1997 roku zero, wcześniej arcypolski Wrocław wybrał wielokulturowość i pogodzenie się z różnorodną, także niemiecką, przeszłością miasta. Odnowa starówki ruszyła pełną parą. Przedwojenne symbole miejskie wróciły na należne im miejsce, a substancję urbanistyczną ratowano nie w imię „udowadniania polskości Ziem Odzyskanych”, lecz zgodnie z zasadami konserwacji zabytków. Nie trzeba już było zaklinać, przemilczać, lub nawet przeinaczać przeszłości, co była „za mało polska”. Otwarci na własną przeszłość Wrocławianie poczuli dumę, że ich miasto jest historyczną stolicą Śląska. Pomogło im to wyciągnąć rękę do przedwojennych Breslauerów teraz zamieszkałych w Niemczech lub Izraelu, a także do ukraińskiego Lwiwa, skąd wywodzi się tylu współczesnych mieszkańców Wrocławia. Ten wybór „nowego początku” po roku 1997 otworzył miasto szeroko na przyszłość, czyli na Unię Europejską i globalizujący się świat.

Aby przypieczętować ten kierunek rozwoju, władze Wrocławia, prócz ściągania inwestycji do miasta, zamówiły u brytyjskiego historyka walijskiego pochodzenia, Normana Daviesa, nowatorską historię miasta o znamiennym tytule Mikrokosmos. Portret miasta środkowoeuropejskiego (2002). Choć w skali mikro, Wrocław okazał się w swej kalejdoskopowo zmieniającej się „różnocie” – czyli wspólnocie i bogactwie różnorodności – całym światem, owym tytułowym „kosmosem”. To był trafny wybór autora, bowiem od końca lat osiemdziesiątych ubiegłego wieku właśnie polskie tłumaczenia książek Daviesa – a nie prace jego polskich kolegów – kształtują wyobrażenia nowych generacji Polaków o przeszłości Polski i Europy. Stał się on niemianowanym oficjalnym historykiem postkomunistycznej Polski. Dlatego wolno mu więcej. Jego słowa i stwierdzenia są przyjmowane z tak ogromnym szacunkiem, że nawet „prawdziwym Polakom” – zwolennikom ciągłego pogłębiania tak już jednorodnej jednorodności Polski, nie wypada ich krytykować, nawet jeśli z Daviesem się nie zgadzają. Przecież jest on „ich Historykiem”. A tymczasem Mikrokosmos ukazał się w angielskim oryginale, i tłumaczeniach na polski, czeski, niemiecki, włoski i francuski.

Podejście stawiające na różnotę miasta przerysowuje wielokulturowość Wrocławia, bowiem badania socjologiczne i statystyki spisowe pokazują, że jest on tak samo etnicznojęzykowo homogeniczny jak ogromna większość obszarów współczesnej Polski. Lecz fama już poszła w kraj i świat. Wrocław okazał się bardziej atrakcyjny niż Kraków, a może nawet bardziej niż sama stolica. Młodzi udają się tam na studia, marzą, aby we Wrocławiu znaleźć pracę i założyć rodzinę. A z Unii zjeżdżają się turyści spragnieni widoku Breslau lub „Roklo” – jak odwiedzający z Wielkiej Brytanii i Irlandii w wymowie przeinaczają na angielską modłę nazwę miasta pisaną po polsku.

Niechciana różnota w Opolu

Opole – do 1945 znane pod niemiecką nazwą Oppeln, w XVIII wieku zapisywane także z czeska Opolí, a na które Ślōnzoki godajom Uopole – poszło odmienną drogą. Historyczna stolica Górnego Śląska w pamiętnym roku 1997 wybrała inaczej. Postawiono na kontynuację peerelowskiej tradycji bezustannego pogłębiania jednorodności etnicznojęzykowej. A przecież w rzeczywistości to Opole i województwo opolskie są wielokulturowe i wielojęzyczne, a nie Wrocław. Przynajmniej jedna trzecia mieszkańców województwa to Niemcy, Ślązacy, Romowie, Ukraińcy i Łemkowie. Ze trzydzieści razy więcej niż średni udział mniejszości w populacji całej Polski. To niesamowity kapitał na tym szarym tle bezbarwnej jednorodności.

W Preambule postkomunistyczna Konstytucja także – co znamienna – z roku 1997 zobowiązuje Polaków i ich państwo do „nawią[zywania] do najlepszych tradycji Pierwszej i Drugiej Rzeczypospolitej”. A jedną z najlepszych tradycji było hołubienie i korzystanie z wieloetnicznej i poliglotycznej różnoty Rzeczypospolitej Królestwa Polskiego i Wielkiego Księstwa Litewskiego oraz międzywojennej II RP. Niestety, w tym względzie współczesna III RP, mimo że tak silnie odcina się od PRLu, kontynuuje jednak narodowo-komunistyczne tradycje tego ostatniego. W międzywojennej Polsce etnicznie językowo nie-polska ludność stanowiła jedną trzecią mieszkańców, a w przedrozbiorowej Rzeczypospolitej Polski i Litwy nawet dwie trzecie całej populacji. Współcześnie, w całej Polsce, zaledwie Opole i województwo opolskie wypełnia ten ideał. Zaledwie, bo w takich proporcjach jakie występowały w II RP, lecz to i tak znakomicie wyróżnia Śląsk Opolski vis-à-vis reszty kraju.

Nie wszystkim jednak w smak kapitał multikulturalizmu. De facto monoetniczny i jednojęzyczny Wrocław ostatni postawił na retorykę i praktykę wielokulturowości jako strategię rozwoju. Za to realnie wielojęzyczne i multietniczne Opole wraz z województwem opolskim obstaje za strategią dalszego pogłębiania jednorodności regionu oraz ukrywania jego różnoty, która jawi się władzom i elitom jako zagrożenie. Stąd wynika, że opolskim programem na przyszłość jest redukcja tej różnorodności „niespodziewanie” ujawnionej po roku 1989 do „przepisowego” jednego procenta, a najlepiej poniżej tego pułapu.

W opolskim trwa w tym względzie myślenie z poprzedniej epoki. Po co się wyróżniać? Za to można było wtedy „dostać po głowie”, a teraz wymagałoby wysiłku intelektualnego i organizacyjnego, żeby kapitał różnotowy przekuć na działania, tak jak się czyni to we Wrocławiu. Lepiej podążać siłą bezwładu, szlakiem tradycyjnej urawniłowki. Kiedy w roku 1989 istnienie Niemców w końcu zauważono, to władze województwa i Instytut Śląski – od roku 1956 zajmujący się „repolonizacją” (czyli polonizacją) regionu twierdziły „mniejszości etnicznej niemieckiej na Śląsku Opolskim i na całym Górnym Śląsku nie ma, bo być nie może”1. Zaklinanie rzeczywistości nie podziałało, istnienie Niemców uznano, ich organizacje zarejestrowano, aż siedmiu ich przedstawicieli wybrano do Sejmu i Senatu, a od wprowadzenia samorządu na poziomie gmin w 1990 roku, lokalni Niemcy poczęli zarządzać swymi wioskami, dzielnicami i miasteczkami. Kolejna reforma samorządowa z roku 1999 dała im władzę na poziomie powiatu oraz dopuściła do współrządzenia województwem opolskim.

W roku 1990 doszło do nagłośnionej na całą Polskę ideologicznej konfrontacji polskiego i niemieckiego kandydata z Opolszczyzny w wyborach do Senatu RP. Emocje brały górę nad zdrowym rozsądkiem, a wydarzenie obwołano na wyrost „drugim plebiscytem śląskim”. Polskość zwyciężyła, kurs na jednorodność został utrzymany. Międzynarodowe umowy Polski z Niemcami zezwoliły na wydawanie Niemcom obywatelstwa niemieckiego i paszportów RFN bez konieczności emigrowania z Polski, ale demografia robiła swoje. Do dziś nie założono nawet najmniejszej szkoły mniejszościowej z niemieckim językiem wykładowym, a trzem istniejącym obecnie dwujęzycznym szkołom polsko-niemieckim tak skutecznie rzucano kłody pod nogi, że i tak nikły nabór do nich wciąż maleje, a liczba przedmiotów wykładanych po polsku ciągle rośnie.

Dlaczego w Opolu nie ma niemieckiego uniwersytetu?

Na początku lat dziewięćdziesiątych można było wykorzystać do odnowienia przekazu języka niemieckiego całe pokolenie wciąż wtedy jeszcze zażywnych miejscowych pięćdziesięcio- i sześćdziesięciolatków, którzy zdążyli ukończyć parę lat szkoły niemieckiej przed rokiem 1945. Można było utworzyć pełny system edukacji niemieckojęzycznej od pzredszkola po uniwersytet, w którym owi pięćdziesięcio- i sześćdziesięciolatkowie udzielaliby się jako nauczyciele i woluntariusze. Jednak liderzy organizacji niemieckich nie naciskali, coby nie drażnić polskiej większości, a biologia zrobiła swoje. Po ćwierćwieczu od roku 1989 tamte pokolenie to teraz garstka osiemdziesięciolatków, raczej już niezainteresowanych działalnością społecznikowską.

Nie ma więc szans na odbudowanie używania niemczyzny jako języka codziennej komunikacji w wioskach i miasteczkach Opolszczyzny, na sieć szkół niemieckojęzycznych. Najwięcej na tym stracili nie Niemcy, ale cała Opolszczyzna i jej stolica. Z korony śląskoopolskiej różnoty utrącono jeden z jej najważniejszych konarów, i obecnie przyjdzie się zadowolić pustą symboliką dwujęzycznych nazw miejscowych z oporami wprowadzanych na tablicach drogowych począwszy od roku 2006. Teraz już można, bo „prawdziwych Niemców” – to jest takich co mówią na ulicach po niemiecku – już nie ma. Ale nawet te dwujęzyczne nazwy wciąż rażą, i niewidzialna ręka pomocna jednorodności nocą zamalowuje niemieckie miana.

A przecież jeszcze dekadę temu na wyciągnięcie ręki była szansa na uniwersytet niemieckojęzyczny w Opolu, podobny Andrássy Gyula Universität w Budapeszcie, węgierskojęzycznemu uniwersytetowi Selye János Egyetem w słowackim mieście Komárno, Uniwersytetowi Polskiemu w Wilnie, lubo rumuńsko-węgiersko-niemieckiemu uniwersytetowi Universitatea Babeș-Bolyai w rumuńskim mieście Cluj-Napoca. Niedoszły Oppeln Universität zbytnio by wyróżniał Opole na mapie edukacyjnej kraju. Stolica województwa opolskiego woli ujednorodnianie, bladość, wtopienie się w polską średnią statystyczną. Nie było zapotrzebowania na uniwersytet niemieckojęzyczny: pozostała nadzieja (ufam, iż płonna), że Niemcy tak samo „niespodziewanie” znikną jak się po roku 1989 pojawili.

Lecz z drugiej strony – o czym zbyt głośno się nie wspomina – od połowy lat pięćdziesiątych ubiegłego wieku Uniwersytet Opolski (czyli przed rokiem 1994 – opolska Wyższa Szkoła Pedagogiczna) od sześciu dekad szeroko otwiera swoje podwoje na etnicznie polskich absolwentów Gimnazjum z Polskim Językiem Nauczania w Českým Těšínie (Czeskim Cieszynie). Uczelnia ta funkcjonuje jako patronacki uniwersytet polski dla mniejszości polskiej z czeskiej połowy Śląska Cieszyńskiego (tak zwanego „Zaolzia”). Tym sposobem umacnia zarówno różnotę i polskość w Czechach.

Bojowanie o polskość

Rok po wielkiej powodzi z roku 1997 zakończono remont pomnika poświęconego Bojownikom o Wolność Śląska Opolskiego. W roku 1970 wzniesiono go w samym sercu Opola na placu przed Filharmonią z okazji dwudziestej piątej rocznicy „zwycięstwa nad faszyzmem”. Nowa odsłona pomnika z roku 1998, bez fanfar i jakiejkolwiek publicznej dyskusji na ten temat przemianowała ów monument na Pomnik Bojownikom o Polskość Śląska Opolskiego. Po uznaniu istnienia mniejszości niemieckiej, poprzednią wersję pomnikowego napisu można by „źle” zinterpretować, że wspominanymi w nim „bojownikami” byli śląskoopolscy Niemcy, których istnieniu zaprzeczano przez cały okres PRLu. Tak więc drobna ta zmiana jednego słowa w napisie zgodna była z do dziś promowaną linią umacniania jedności i jednorodności. A o rzeczach oczywistych przecież nie trzeba dyskutować?

Wciąż zastraszeni Niemcy górnośląscy – niepewni czy zmiana systemowa i demokratyzacja w postkomunistycznej Polsce będą trwałe – nie oponowali. Nawet wtedy, gdy dawną wymowę pomnika, który poprzez potępienie faszyzmu miał łączyć całą ludność regionu, zastąpiono upamiętnieniem „niezłomnego trwania” mniejszości polskiej w międzywojniu na niemieckiej części Górnego Śląska. Nacisk na taką wymowę monumentu dzieli mieszkańców Opola i regionu na tych, którzy „naprawdę są tu u siebie” i na tych, którzy „powinni stąd wyjechać”, lub w końcu zacząć być „prawdziwymi Polakami”.

Prawa mniejszości a Katedra Języka i Kultury Śląskiej

I już miało być dobrze, tak spokojnie, jednorodnie i blado, bo niemczyzna nie wróciła do przestrzeni publicznej, a pokolenie Niemców ze świadectwem niemieckiej szkoły powszechnej nieodwołalnie odchodziło w zaświaty. Lecz znów „znienacka”, zwłaszcza po spisie ludności z roku 2011, okazało się, że osoby przynależne do zbiorowości oficjalnie określanej mianem „śląska grupa regionalna narodu polskiego” wolą się definiować jako odrębny naród, a swoją „gwarę” poważają za odrębny od polszczyzny język śląski.

Średnie i młode pokolenia Niemców górnośląskich, którym nie dano szansy na nabycie języka niemieckiego, mówią po śląsku. Tym co godajom po naszymu w przeszłości zarzucano, że nie mówią „czysto po polsku”, i że ich „popsuta polszczyzna” jest oznaką „kryptoniemieckości”. Te peerelowskie uprzedzenia znowu odżyły i weszły do mainstreamu polskiej polityki, po tym jak w spisowym roku 2011 prezes Prawa i Sprawiedliwości, Jarosław Kaczyński, nazwał Ślązaków „zakamuflowaną opcją niemiecką”.

W Opolu nie zaoponował nikt, nikt z elit i rządzących nie ujął się za współmieszkańcami- i współobywatelami-Ślązakami. Bo i po co, wcześniej też nie ujmowano się za mieszkającymi tu Niemcami. Ani jednych ani drugich nigdy tu nie było, nie ma i być nie może. Jednak spis pokazał, że w Opolu i w regionie mieszka mniej więcej tyle samo Ślązaków (100 tysięcy) co Niemców (90 tysięcy), a jednych i drugich łączy na co dzień używana śląszczyzna. Ślązacy nie mają własnego państwa, więc nie ma szansy na międzynarodowe naciski w obronie ich praw. Chroni ich jedynie polska demokracja, nie najwyższej próby na Opolszczyźnie.

Jednak dynamika społeczna i kulturowa górnośląskiej różnoty jest taka, że o tyle ile Niemców ubędzie na Śląsku Opolskim to o tyle zwiększy się w tym regionie liczba Ślązaków. A przekaz śląszczyzny doma i w społecznościach lokalnych wciąż trwa, więc nie ma widoków na to, że język ten zniknie z przestrzeni publicznej za dekadę lub dwa, jak to już stało się z niemczyzną. A za chwilę, organizacje niemieckie postawione przed faktami dokonanymi, może przystaną na to co i tak ma miejsce od lat, że wielu Niemców górnośląskich akcentuje swoją niemieckość poprzez śląszczyznę, którą uważają (zresztą jak i wielu Polaków) za silniej związaną z kulturą niemiecką niż polską, za „dialekt języka niemieckiego”.

Zagranicznym delegacjom ekspertów od ochrony praw mniejszości pokazuje się w Opolu Österreich-Bibliothek / Bibliotekę Austriacką założoną w roku 1993 oraz Centralną Bibliotekę Polsko-Niemiecką Caritas im. Josepha von Eichendorffa / Deutsch-Polnische Joseph von Eichendorff Bibliothek, której nowoczesny budynek został uroczyście otwarty przez Arcybiskupa Alfonsa Nossola w roku 2000. Obie biblioteki strategicznie ukryto w zaułkach, nie widać ich z popularnych deptaków i skwerów miasta. Nie psują więc jednorodnego obrazu polskości Opola, a ekspertów się doprowadzi do nich jak zajdzie potrzeba, więc jednym słowem: wilk syty a owca (to jest polskość) cała.

W ferworze wysiłków podejmowanych celem dotarcia do coraz głębszych i szlachetniejszych pokładów na przodku pogłębiania i wydobywania na wierzch coraz doskonalszej jednorodności etnicznojęzykowej, nie ma szans aby Opole skorzystało z dopiero co oficjalnie zauważonego śląskiego wymiaru górnośląskiej różnoty. Tak jak wcześniej nie utworzono tu niemieckojęzycznego Universität Oppeln, zapewne ani na Uniwersytecie Opolskim, czy w Instytucie Śląskim nie powstanie pierwszy w dziejach światowej slawistyki Lersztul Ślōnskiyj Szprachy a Kultury / Katedra Języka i Kultury Śląskiej.

Tym bardziej nikt nie ujmie się za Romami, którzy są najbardziej dyskryminowaną mniejszością w regionie, Polsce jak i całej Europie. W 1992 roku otwarto pierwszą i jak na razie jedyną na całym globie dwujęzyczną (romsko-węgierską) szkołę romską – Mashkarutni Shkola Gandhi / Gandhi Közalapítványi Gimnázium és Kollégium – w południowowęgierskim mieście Pécs. Opole, gdyby otwarło się na język, kulturę i potrzeby społeczności romskiej, miałoby szanse zostać jednym z ogólnoeuropejskich i ogólnoświatowych prekursorów edukacji romskiej. Ale po prawdzie komu by przyszło do głowy otwierać szkołę romskojęzyczną w stolicy Ślaska Opolskiego? W mieście Opolu, w którym do dziś nie znalazło się miejsce nawet dla malutkiej szkoły z niemieckim językiem wykładowym, czy na parę godzin w programie szkolnym na zajęcia regionalne poświęcone nauce i rozwojowi języka śląskiego.

 

1 Heffner, Krystian, red. 1994. Instytut Śląski 1934-1994. Opole: Instytut Śląski, s 110.