Wydanie/Ausgabe 133/16.09.2024

"Panie Prezydencie, proszę przeprosić Polaków i mojego Tatę" -

"Mówił Pan, że śmiertelność na koronawirusa w Polsce jest duża, bo Polacy nie chcą zgłaszać się do szpitali i trafiają tam za późno - w stanie krytycznym. Chyba Pan nie wie, Panie Prezydencie, jak wygląda rzeczywistość w Polsce, bo żyje Pan w przysłowiowej »bańce«. Dlatego opiszę Panu przypadek mojego Taty, który niedawno zmarł na COVID-19" – napisał Krzysztof w liście do prezydenta Andrzeja Dudy. O tym, że Polacy za późno zgłaszają się do szpitali mówił zresztą w mediach nie tylko prezydent, ale i wielu lekarzy. A jaka jest prawda?

Nawet, jeśli Pan lub Pana ludzie oskarżą mnie o znieważenie Pana jako osoby lub urzędu Prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej, ale muszę to napisać...

Mija miesiąc od niepotrzebnej śmierci mojego Taty na COVID-19. Teraz krew już tylko wrze, ale jak słuchałem Pana wypowiedzi w telewizji, a także, gdy przeczytałem Pana wypowiedź na Radzie Gabinetowej na Pana oficjalnej Stronie, to krew mi się zagotowała i długo gotowała.

Powiedział Pan: "Zapytałem ministra zdrowia, dlaczego ta śmiertelność jest tak wysoka. Szanowni Państwo, mogę się zwrócić do moich rodaków tylko z jednym apelem: bardzo proszę, aby nie lekceważyć sytuacji, w której podejrzewają Państwo, że mogą być chorzy na koronawirusa (...). Ludzie zgłaszają się do szpitali w momencie, w którym stan chorobowy jest tak zaawansowany, że to jest dziś absolutnie podstawowa przyczyna śmiertelności - brak odwagi, brak przekonania, by w odpowiednim momencie zgłosić się do szpitala". I że "Polska ma w tej chwili rezerwy zarówno miejsc w szpitalach, jak i respiratorów do tego, aby pomocy udzielić".

Nie wiem, czy Pan lub pana ludzie oskarżą mnie o znieważenie Pana jako osoby lub urzędu Prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej, ale muszę to napisać.

Lekarz zalecił leżenie w domu, nie szpital

Gani Pan Polaków, że się nie chcą zgłaszać do szpitali, i że jak już to zrobią, to już jest za późno na ratunek. Obarcza Pan Polaków winą za dużą śmiertelność, ponieważ podobno nie chcą się na czas zgłaszać do szpitali! Sami doprowadzają się do ciężkiego stanu i dlatego nie da się ich już uratować. Po prostu ich wina - wina Polaków.

Chyba Pan nie wie, jak wygląda rzeczywistość i żyje Pan przysłowiowej "szklanej bańce". Opiszę Panu przypadek mojego Taty, który nie jest odosobniony.

W piątek, 19 marca 2021 r., mój 84-letni Tato zaczął gorączkować. W poniedziałek rano, 22 marca, zadzwonił do swojej przychodni i dostał skierowanie na test w kierunku wirusa SARS-CoV-2.

We wtorek, 23 marca, miał pobrany wymaz i nazajutrz - 24 marca, okazało się, że test jest pozytywny - jest to wirus SARS-CoV-2.

Lekarz przez telefon zlecił jakieś leki i Tato miał izolować się w domu. Gorączka była raz większa, raz mniejsza…

Mówił Pan w swoim wystąpieniu o pulsoksymetrach. Jak to Pan powiedział: "takie małe urządzenia nakładane na palec, do pomiaru saturacji krwi, czyli nasycenia tlenem krwi".

Mój Tata takiego nie dostał od "Państwa". Natomiast ja, będąc świadomy zagrożenia ze strony choroby COVID-19 oraz niedocenionej roli pulsoksymetru, kupiłem mojemu Tacie pulsoksymetr na jego 84. urodziny. To było w zeszłym roku - w październiku, jeszcze zanim zrobiło się o pulsoksymetrach głośno w TV.

Tata miał urodziny 25 października, ale ja już mu ten pulsoksymetr dałem wcześniej, aby nie leżał bezużytecznie, tylko żeby Tata mógł się z nim zaznajomić, oswoić...

I po prostu wiedzieć, jak się przedstawia jego saturacja o różnych porach dnia, w zależności od samopoczucia, aktywności fizycznej itp. Tata poznał pulsoksymetr i od tamtej pory mierzył sobie saturację, wiedział, jak ona u niego wygląda.

Gorączka rosła, saturacja spadała

W nocy z 25 na 26 marca, nad ranem, Tacie pierwszy raz odkąd ją mierzył (październik 2020 r.), saturacja spadła poniżej 90 proc. (na 89). Gdy zostałem o tym poinformowany przez jego żonę, zadzwoniłem na 112, aby wezwać pogotowie – by po prostu wezwać pomoc.

Usłyszałem, że pewnie mam "marketowy" pulsoksymetr i nic się złego nie dzieje. Nie umiejąc odpowiedzieć wyczerpująco na zestaw 20 zadawanych mi pytań.

Ponieważ nie mieszkam z Tatą, przekazałem numer telefonu, do miejsca gdzie Tata przebywał.

Pogotowie przyjechało, ale stwierdziło, że saturacja poniżej 90 proc., to jeszcze nie problem, nawet przy potwierdzonym SARS-CoV-2 i 84-latach mojego Taty.

Foto: Archiwum prywatne rozmówcy

"Tato miał 84-lata, ale mógł wciąż żyć"

Padały teksty w stylu: "Nie ma miejsc w szpitalach, co pan chce abyśmy pana zabrali na drugi koniec Polski do szpitala covidowego?", itp.

Mój Tato dostał tylko jakiś zastrzyk i karetka odjechała.

Przez kolejną dobę saturacja znów spadła o kilka procent. Rano ponownie wezwaliśmy pogotowie. I znów były powtarzane te same teksty: "nie jest jeszcze źle, nie ma miejsc w szpitalach, co pan chce abyśmy pana zabrali na drugi koniec Polski do szpitala covidowego?", itp.

Tato usłyszał, że jego pulsoksymetr na pewno zaniża wartości o 4 proc.

Tylko jak ma niby zaniżać o 4 proc., skoro druga osoba, która go zakłada na palec chwilę po Tacie, ma saturację 98 proc.?

To co? W rzeczywistości ma 102, skoro pulsoksymetr rzekomo zaniża o 4 proc.? Taty dalej pogotowie nie chciało zabrać do szpitala, choć już miał problemy z oddychaniem!

Cztery dni wzywałem pogotowie do Taty

Przez kolejne doby, tj. z soboty na niedzielę i z niedzieli na poniedziałek saturacja spadała o kolejne kilka procent, a pogotowie wciąż nie chciało go zabrać do szpitala. Ekipa, która przyjechała, twierdziła, że jeszcze nie jest źle.

I tak doprowadzono do sytuacji, że Tata w poniedziałek nad ranem, tj. 29 marca miał saturację 60 proc. Ekipa pogotowia przybyła i stwierdziła, że Tato ma jednak saturację 70 proc. i nie wygląda źle. I znów nie było chęci, aby go zabierać do szpitala.

Dopiero, jak Tacie już zsiniał nos, to zdecydowano się go jednak zabrać do szpitala. Tata wyjechał z domu ok. 11.45, a na oddziale w szpitalu covidowym znalazł się dopiero o 17.23.

Z informacji uzyskanych od lekarzy po przyjęciu Taty na oddział, dowiedziałem się, że Tata trafił do nich w stanie bardzo ciężkim, mało rokującym, ponieważ zapalenie płuc wywołane przez SARS-CoV-2 ma ciężkie, zaawansowane zmiany na płucach, które są zajęte aż w 80-85 proc., a przecież Tata ma 84 lata.

Aż cztery dni z rzędu wzywaliśmy pogotowie. Od momentu, gdy tylko Tacie pierwszy raz spadła saturacja do 89 proc. I było to lekceważone.

A przecież Tata mierzył sobie saturację już od października 2020 r. I wiadomo było, jak ona się u niego przedstawia.

A jednak ciągle była mowa o "marketowym" pulsoksymetrze i padały teksty typu: "że nie jest jeszcze źle, że nie ma miejsc w szpitalach, co pan chce abyśmy pana zabrali na drugi koniec Polski, że pulsoksymetr zaniża", itp.

I Pan Panie Prezydencie, publicznie w TV grzmi na Polaków, że się nie chcą zgłaszać, że przez to trafiają [do szpitali - red.] w ciężkim stanie i nie można im już pomóc.

I wynika z tego, że tak wysoka śmiertelność to wina samych Polaków! Niestety, rzeczywistość wygląda diametralnie inaczej.

Tato odszedł w męczarniach

Ludzie i to w podeszłym wieku proszą się o udzielenie pomocy i zabranie do szpitala, a ich się nie chce tam zabrać! Doprowadza się ich do krytycznego stanu i dopiero zabiera, gdy już mają nikłe szanse na uratowanie życia.

Dodam jeszcze, bo mówił Pan, że sprzęt do ratowania życia jest w szpitalach covidowych, że tam, gdzie leżał Tata, były trzy pulsoksymetry na 30 chorych na COVID-19.

Niestety, mimo nierównej walki, jaką podjął z SARS-CoV-2, mój Tata odszedł w męczarniach, dusząc się w dniu 6 kwietnia 2021 r.

Aż cztery dni prosiliśmy, aby zabrano Tatę do szpitala. Byliśmy świadomi, że dzieje się źle, był sprzęt, który to potwierdzał, a jednak Tata nie otrzymał pomocy w porę. Czy to nasza – Polaków wina?

Zapytam jeszcze o słynne szczepienia seniorów? Dlaczego mój 84-letni Tata, miał pierwszy termin szczepionki wyznaczony na 23 marca? To był dzień, gdy już mu brano wymaz. Przecież młodsze osoby zostały już zaszczepione dwiema dawkami w lutym!

W dniu, w którym zmarł mój Tata, w Polsce zmarło 638 osób na COVID-19 (dane Ministerstwa Zdrowia). A w Wietnamie, przez 18 miesięcy, tylko 35 osób. Choć tam mieszka dwa razy więcej ludzi niż u nas!

Panie Prezydencie mówił Pan, że Polacy nie chcą się wcześniej zgłaszać do szpitali, przez co trafiają tam już w krytycznym stanie i umierają - jakoby na własne życzenie – tak to można było odebrać z Pana wypowiedzi.

Uważam, Panie Prezydencie, że powinien Pan przeprosić Polaków.

Za to, że sugerował Pan, że to ich wina, że jest tak wysoka śmiertelność. A jak nie Polaków, to mojego Ś.P. Tatę.

Z poważaniem,

Krzysztof

***

Pielęgniarka Marzena Tadko o śmierci na COVID-19 opowiedziała w książce "Oddział Zakaźny. Historie bez cenzury": "W tym worku martwy człowiek pakowany jest do trumny. Worka się nie otwiera. Na słowo honoru musisz uwierzyć, że w trumnie jest twój ojciec, matka, mąż. Ile razy musiałam nakleić na worku kartkę, na której wypisałam wcześniej flamastrem: imię, nazwisko. I trzy słowa: "pacjent COVID dodatni"? Nie wiem, już wolę nie liczyć...

1.

Za młody, żeby umierać na COVID, tylko 50 lat. Nowotwór, problemy kardiologiczne... - trafił do nas tydzień temu. Atak padaczki, dostał dziś czwarty raz. Padaczki w wywiadzie nie było przecież. Co się dzieje?! Wołam lekarza, musimy mieć konsultację neurologa, natychmiast! Co, tylko telefoniczna?! Jakaś teleporada? Tak nie powinno być. Pacjent ma drgawki, trzymamy go we dwie, a i tak ciężko utrzymać go na łóżku. Kątem oka, widzę telefon, który leży na łóżku - na wyświetlaczu kobiece imię. Telefon milknie. "7 połączeń nieodebranych". Pewnie żona. Ściska mi serce, bo momentalnie widzę siebie na jej miejscu. Dotąd dzwonili do siebie codziennie, ale dziś....

Nie odbiorę za niego, nie przytknę mu telefonu do ust, by coś powiedział, bo już nie jest w stanie mówić. Przysunę do ucha, może choć usłyszy głos żony, tylko opanuję ten napad. Jeśli usłyszy...

2.

Żona tego pacjenta już go nie zobaczyła. Nawet w trumnie. Nie ma wizyt. Nie ma wejścia do szpitala. Ten pacjent zachorował jesienią. Nie wiem, jakie były rokowania. Co dzień rozmawiali z żoną na Messengerze. Jest FaceTime, dziś można w szpitalu jakoś przetrwać rozłąkę. Żona dzwoniła do niego do końca, ale już nie mogła się dodzwonić. Te ostatnie dni nie miał kontaktu. Czasem był, ale nielogiczny. Dramat straszny. Nie wiem, jak ta choroba nowotworowa by się rozwijała? Ale, gdyby nie dołączył COVID, ten pacjent wciąż by żył. To wiem. Tego jestem pewna. Ten mężczyzna to ofiara koronawirusa.

3.

Zawszę próbuję postawić się w sytuacji pacjentów. Ich bliskich. Nie potrafię się powstrzymać. Gdybym była na miejscu tej kobiety - jego żony... Totalna niemoc.

Wszyscy nam współczują, że pocimy się w kombinezonie, jak w plastikowym worku. A mnie to nie obchodzi, czy się spocę, mam to gdzieś. To nie to jest straszne w tej pracy. Straszny jest plastikowy worek, ale nie ten, w którym pracuję - żywa. Jestem pielęgniarką 30 lat, wiele widziałam. Po tym dyżurze, idę ulicą i płaczę.

4.

Śmierć na oddziale. Oglądam ją 30 lat. Ale teraz, wszystko jest inaczej. Pacjent umiera. Najpierw pośmiertna toaleta. Identyfikacja zwłok  zakładanie opaski, czarny worek i dwie godziny ciało leży na oddziale. W specjalnym pomieszczeniu. Przecież trzeba zabrać je jak najszybciej z sali, na której leżą inni pacjenci. To dla nich zawsze jest szok. I dół – zaczyna myśleć się o własnej śmierci. Pokój pośmiertny to pusta sala. Po dwóch godzinach sanitariusze zabierają ciało do szpitalnej kostnicy. Chwilę po śmierci lekarz powiadamia rodzinę o zgonie.

Czasem rodzina siedziała przy łóżku, gdy pacjent odchodził. Ale nie teraz. Już nie. Teraz nikt nie może być przy bliskim, który umiera. I nie ma znaczenia, że chorób współistniejących było kilkanaście, a zakażenie koronawirusem przebiegało bezobjawowo. Nie ma znaczenia, że to nie ono było przyczyną zgonu. Śmierć na koronawirusa, to samotna śmierć.

5.

Rodzina zgłasza się po akt zgonu, potem załatwia pochówek  tak zawsze było. Tu się nic nie zmieniło. Tylko, że teraz rodzina nie ubierze już pacjenta do trumny. Nie wybierze tego ubrania, w którym uda się w ostatnią drogę. Pacjent jest nagi, całe ciało dezynfekujemy. A potem ten martwy, nagi człowiek "ubierany" jest w czarny, plastikowy worek. W tym worku pakowany jest do trumny.

Tak zostanie pochowany. Nie, rodzina nie może zobaczyć pacjenta. Worka się nie otwiera. Procedury epidemiczne są bezduszne, nieubłagane. Zwłoki zostają oznakowane. Ile razy musiałam nakleić na worku kartkę, na której wypisałam wcześniej flamastrem: imię, nazwisko. I trzy słowa: "pacjent COVID dodatni"? Nie wiem, już wolę nie liczyć.

6.

Rytuał pogrzebu zmienił się. Niesamowicie. Musisz na słowo honoru uwierzyć, że w trumnie jest twój bliski. Musisz zaufać, że chowasz ojca, matkę, męża... Jeśli to kremacja, rodzina odbiera urnę z prochami. A jeśli nie decyduje się na kremację? W trumnie jest specjalna wyściółka. I wpuszcza się piankę, która oblepia szczelnie ciało i zastyga. By rozkładające się zwłoki nie dostały się do wód gruntowych. To nigdy nie było problemem, ale już jest. Na Alasce wykonano niedawno ekshumację człowieka, który zmarł na grypę hiszpankę. To było kilkadziesiąt lat temu. Wirus wciąż był aktywny.