Drogi Panie Stefanie!
W ostatnim Pana liście (9. 12. 01) zapytał mnie Pan m. in., czy znam książki Marka Szołtyska: „Żywot Ślązaka poczciwego”, „Biblia Ślązaka” i „Śląsk, takie miejsce na ziemi”? Czytał Pan z tych pozycji ostatnią i ustosunkował dość krytycznie do zawartego w niej „Słownika gwary śląskiej”.
Nie dziwię się Panu, bo nasza „północna”, lubliniecko-tamogórska odmiana gwary jest dość różna od rybnickiej, którą głównie operuje autor. On to zresztą we wprowadzeniu do wspomnianego „Słownika gwary śląskiej” wyraźnie stwierdza i zdaje sobie sprawę z faktu, iż wszystkich nie zadowoli. W tym względzie go rozumiem.
Mam natomiast żal, że wkradło mu się do owego „Słownika...” parę błędów znaczeniowych. Pisze np. tak:
„anong, anung (mieć) — być głupim * Ty masz anong!”
A tymczasem „anung” to - czysto po polsku - „pojęcie” albo „wiedza”. Mówi się np. tak: „Ty niy mosz ło tym anungu”, czyli: „Ty nie masz o tym pojęcia!”. Albo inne zdanie z „anungiem”, choćby: „Czy ty mosz anung co on zamiyrzo?”— „Czy ty wiesz (masz pojecie), co on planuje (zamierza)?”.
Błędy wkradły się też do tłumaczenia wyrazów „badnonć” i „bajlaga”. A już całkiem fałszywie objaśnił „bubikopf”, jako „kok”. Tymczasem „bubikopfem” nazywano od lat 20-tych ub. wieku krótko obcięte włosy na głowie kobiet. Te kobiety, które dojrzały przed latami 20-tymi, jak np. moja Matka z 1907 roku, nosiły jeszcze długie włosy, splecione w tyle „na nestlik”. Owa nazwa pochodziła od niemieckiego „Nest” — czyli „gniazdo”. Zdrobniale mawiano też „Nestel” (gniazdko). Z tego się wziął górnośląski „nestlik”.
Panienki młodsze, jak np. ma „Tante Marie”, z rocznika 1914, które weszły w świat dorosłych dopiero w latach 20-tych, zgodnie z nową światową modą, włosy obcinały i nosiły tzw. Bubikopf. Jest to zapożyczenie z niemieckiego wyrazu „bub” = chłopak. Zdrobniale, pieszczotliwie, nazywano też miłych chłopaków „Bubi”. Stad się też wziął ów „bubikopf’, bo dotąd krótkie włosy nosili tylko chłopcy. A mężczyźni dorośli nosili włosy jeszcze król sze... Lecz tak daleko ówczesne dziewczyny nie poszły... Przyozdabiały swe bubikopfy lokami, które najczęściej robiły w domu, przy pomocy podgrzewanej na piecu „tolszery”. 1 a z kolei nazwa również ma źródłosłów w niemieckim. Tolle = Locke, Haarbüschel. Po pol sku: lok, kędzior, pukiel włosów. A końcówka „szera(y)” pochodzi od niemieckiego słowa „Schere”, czyli „nożyce”.
Niezbyt udanie tłumaczy też rzeczownik: „hajer” jako „pracownik fizyczny, górnik”. Nie jest to cała prawda, bo „hajer” to nie byle jaki górnik, tylko „rębacz”, znacznie wyżej stojący w górniczej hierarchii. To nie byle ładowacz, czy też tzw. „szleper” lub „śleper” - po polsku: holownik, ciągacz. Oni także byli górnikami.
Czasownik „kadzić” objaśnia Marek Szołtysek tak: „smrodzić, puszczać bąki”. Może u nich, w rybnickim ma ów wyraz jedynie takie znaczenie. U nas, w tamogórskim i lublinieckim, ksiądz i ministranci kadzidłem kadzili w kościele przed ołtarzem. To drugie, mniej szlachetne znaczenie, też było nam znane. Mówiło się wtedy, iż „ktoś się tu skadził”.
Na marginesie - pozwolę sobie zaznaczyć, iż tylko ci nie popełniają błędów, co niczego nie robią. „Tako jest prowda”. A pan Marek Szołtysek, to trzeba mu przyznać, włożył w swój „Słownik gwary śląskiej” bardzo dużo pracy i za to mu serdeczne dzięki.
Gdyby p. Szołtysek znał, czy też znał lepiej język niemiecki, to popełniłby też mniej błędów w pisowni wielu śląskich wyrażeń. I tak — nie mówi się u nas i nie powinno się pisać: „anwajong” a „ajnwajung”, co pochodzi od niemieckiego „Einweihung”. W Niemczech oznacza to nie tylko oblewanie nowego domu (czy mieszkania), a również ich poświęcenie.
Nie mówi się także: „anfachowy” tylko „einfachowy”, od niemieckiego: „einfach”, co oznacza: prosty, zwyczajny, skromny.
I mawia się u nas: „arbajtancug”, nie zas „arbajancug”, gdyż to z kolei pochodzi od niemieckiego terminu: „Arbeit” = „praca”.
Powinno być: „blindarm” (od. niem. „Blinddarm” = ślepa kiszka), a nie „blindar”;
- „gypekhalter”, od niem. „Gepäckhalter”, nie: „gypechalter”;
- „gywer” (po niem. „Gewehr”) - nie „gywera”;
- nie „konkastla” — a „kołkastla”, pochodząca od niem. „Kohlenkasten” — Kohl’kasten, czyli węglarka, skrzynka na węgiel;
- ma być „kronlojchter”, od niem. „Kronleuchter”, a nie „kromlojter”, jak u p. Szołtyska;
- nie „pakynchalter” a „pakythalter”, bo w niem. „Pakethalter” = bagażnik.
- i ma też być np. „szucblech” (bo od niem. „Schutzblech”), a nie „szusblech”.
I na koniec tych uwag: „weksle” to nie „pokwitanie (u kobiet)”, jak pisze autor, a ich przekwitanie. Pokwitanie jest okresem dojrzewania płciowego, zaś przekwitanie jego przeciwieństwem. Niestety.
Tyle na marginesie wspomnianego przez Pana „Słownika gwary śląskiej”. Co z pozostałym tekstem?
Krótko rzecz ujmując — pan M. Szołtysek zajmuje w tekstach, zatytułowanych: „Historia” (10 stron) i „Kultura” (46 stron) stanowisko typowo polsko — nacjonalistyczne.
Dowody na to? Np. na str. 13 czytamy: „Zaś w 1921 r. przeprowadzono na terenie Górnego Śląska plebiscyt narodowy, w którym aż 40,4% ludzi, po tylu latach oderwania od Macierzy, opowiedziało się <za Polską>”.
Nawet dziecko z IV klasy szkoły podstawowej wie, iż 40% to jest mniejszość, czyli że spora większość Górnoślązaków chciała należeć do Niemiec i to mimo faktu, iż Niemcy dopiero co przegrały wojnę i w „dyktacie wersalskim” zostały obciążone ogromnymi kontrybucjami, spadającymi na barki ludności, a w latach 1919-20-21 panowała w Niemczech taka bieda, że „aż piszczało”. Strajki na porządku dziennym, brak żywności w miastach itd.
A z drugiej strony propaganda polska obiecywała Ślązakom nie tylko reformę rolną, czyli rozparcelowanie części niemieckich majątków ziemskich na rzecz małorolnego chłopstwa — lecz także po jednej krowie, zwanej później „krową Korfantego”. Robotnikom również obiecywano znaczną poprawę ich bytu z chwilą „jak nastanie tu Polska”.
Nawiasem mówiąc, gdyby w plebiscycie z 21. marca 1921 r. postawiono Górnoślązakom jeszcze trzecie pytanie: „Czy chcecie niezależnego Górnego Śląska?” — to ani za przynależnością do Niemiec (prawie 60%), ani za włączeniem do Polski (40,4%) nie byłoby tyle głosów padło, bo ruch na rzecz autonomii, czy wręcz za niezależnością, był wówczas na Górnym Śląsku bardzo popularny. Za takim rozwiązaniem polsko-niemieckiego konfliktu była również Anglia, lecz przeważyło stanowisko francusko-polskie, ograniczające plebiscyt do dwu pytań, bez trzeciej możliwości do wyboru. Czyżby pan M. Szołtysek o tych faktach nie wiedział?
Inny przykład na jego nacjonalizm znajdujemy np. na str. 33, poświęconej Katowicom. Autor nadmienia tam m. in., że Katowice otrzymały w 1865 roku prawa miejskie. Ani jednak słowem nie wspomina o tym, iż zawdzięczały to głównie dwu Niemcom: Wilhelmowi Grundmannowi i dr Richardowi Holze.
O okresie poprzedzającym rok 1922, w którym zostały przyłączone do Polski, pisze m. in. tak: „Katowice za czasów niemieckich były silnym ośrodkiem polskości”. Jeśli tak było, to jak autor wytłumaczy fakt, iż w czasie plebiscytu z 1921 r. oddano w nich 22 774 głosy za przynależnością do Niemiec, a tylko 3 900 za Polską? Cyt. za: Heinz R. Fritsche: „Schlesien”, str. 131). M. Szołtysek kończy fragment, dotyczący Katowic — tak: „(...) w 1989 roku znów odżyły nadzieje, że Katowice staną się prawdziwą stolicą województwa. Tak się stało dopiero w lipcu 1998 r., gdy sejm polski uchwalił powstanie „nowego” WOJEWÓDZTWA ŚLĄSKIEGO, z siedzibą w Katowicach”.
Brakuje tylko, aby powiedział, że obejmuje ono cały Górny Śląsk i że Sejm śląski ma prawo wybierać i mianować wojewodę oraz dysponować własnym „Górnośląskim Skarbem”. Wtedy bym również był za tym, by takie województwo honorować dużymi, ba - nawet ozdobnymi, literami.
A na marginesie podpowiadam, że o ile doszłoby w przyszłości do zjednoczenia całego Górnego Śląska w jedno województwo, to zaproponuję na jego „stolicę”... Gliwice. Po to choćby, by pogodzić Katowice z Opolem. Przykłady w historii już były. W Australii „pogodzono” miasta Sydney i Melbourne przez nadanie rangi stolicy małej Canberze, zaś w USA Washington „pogodził” New York i Philadelfię.
Zakończę to moje „udowadnianie” nacjonalizmu autora na przykładach, wziętych ze stron 56/57, gdzie pod tytułem: „Żywoty porządnych Górnoślązaków” widnieje 9 portretów wraz z krótkimi życiorysami. Oto ich nazwiska: kard. August Hlond, Karol Miarka, Wojciech Korfanty, Paweł Stelmach, Józef Lompa, ks. Władysław Robota, ks. Leopold Szersznik, Jaliusz Ligoń i Alfons Zgrzebniok.
Nie zasłużył na ten zaszczytny tytuł ani jeden niemieckojęzyczny Górnoślązak, nawet światowej sławy poeta romantyczny Joseph von Eichendorf, ani też żaden z górnośląskich laureatów Nagrody Nobla. I to właśnie nazywam nacjonalizmem. Podobnie czynią niemieccy nacjonaliści, z tym, iż oni z kolei nie wymieniają polskich „porządnych Górnoślązaków”.
Tu - jeszcze coś bardzo ciekawego, co ośmielam się nazwać manipulowaniem czytelnikami. O Wojciechu Korfantym autor pisze, w końcowej części jego życiorysu tak:
„W 1903 r. wybrany na śląskiego posła do niemieckiego parlamentu. Zaangażowany w powstaniach śląskich i plebiscycie, dyktator III powstania, wybitny działacz narodowy. Po 1922 roku poseł na Sejm Polski”. Koniec, kropka. Nic więcej!
Otwieram „Ilustrowany słownik dziejów Śląska”, którego autorem jest Bogdan Snoch (Wyd. Śląsk, Katowice, 1991 r.). Tam czytam ciąg dalszy życiorysu Korfantego: „(...) w 1923 r. był wicepremierem w rządzie Witosa. (...) W 1930 r. (...) więziony w Brześciu. (...) Od IV. 1935 r. przebywał na emigracji w Czechosłowacji (...). Po powrocie do kraju w IV. 1939 został aresztowany, w VII zwolniony z powodu choroby. Zmarł 17. VIII w Warszawie.”
U pana Marka Szołtyska o tym ani słowa. Pasuje to jak ulał do jednego z haseł przedwojennego Związku Polaków w Niemczech: „Polska naszą matką jest, nie wolno o matce mówić źle”. Panu Szołtyskowi po prostu nie przeszło przez gardło owo obciążenie Polski, poprawniej mówiąc — polskich władz — ową, delikatnie biorąc — niewdzięcznością w stosunku do Korfantego. Przecież bez niego Polska nie byłaby w 1922 r., nawet tej wschodniej części Górnego Śląska, dostała... A odwdzięczono mu się więzieniem i wypędzeniem z kraju. Mało tego, gdy Hitler w połowie marca 1939 r. wkroczył do Pragi i Korfantemu zaczął się w Czechach palić grunt pod nogami, wrócił do „swoich” - po to, by w kwietniu ’39 zostać aresztowanym! W lipcu się go, ciężko chorego, z więzienia wypuściło, by mógł zemrzeć w sierpniu „na wolności”. Tako jest górnośląsko prowda!!!
I drugi przykład ze wspomnianej galerii „porządnych Górnoślązaków”: Alfons Zgrzebniok. „Ilustrowany słownik dziejów Śląska” pisze o nim na str. 165, m. in. tak: „W 1919 r. (...) na krótko przed wybuchem I powstania śląskiego został mianowany komendantem POW (Polska Organizacja Wojskowa) na Śląsk i naczelnym dowódcą powstania (...). W II powstaniu śląskim (1920 r.) ponownie objął naczelne dowództwo. W III powstaniu śląskim znajdował się w komendzie głównej wojsk powstańczych”. Jak widać — był więc jedną z czołowych postaci wśród polsko-gómośląskich patriotów.
A co pisze p. Szołtysek o jego dalszym życiu, po przyłączeniu wschodniej części Górnego Śląska do Pólski? Cytuję: „Po powstaniach pracował jako nauczyciel, doradca wojskowy i wysoki urzędnik państwowy”. Niby wszystko ładnie i w porządku. Czytelnik ma prawo przypuszczać, że był chyba w Katowicach na stanowisku wicewojewody lub co najmniej jako burmistrz w jakimś dużym, śląskim mieście. Ale gdzież tam?! On również musiał zniknąć ze swych stron. „Murzyn zrobił swoje, Murzyn może odejść”. Mianowano go „aż” naczelnikiem Wydziału Pracy i Opieki Społecznej Pomorskiego Urzędu Wojewódzkiego w Toruniu, a w 1934 r. wicewojewodą... białostockim. Dalej od Śląska było już tylko Wilno.
I właśnie to zatajanie prawdy o dalszych losach „porządnych Górnoślązaków” nazywam manipulowaniem czytelnikami.
A wydawało się nam, iż ten etap mamy już za sobą. Niestety, jak widać z powyższego, jeszcze nie.
Tyle na dzisiaj, drogi Przyjacielu.
Załączam bardzo serdeczne pozdrowienia!
Henryk Sporoń