Wydanie/Ausgabe 133/16.09.2024

 W Niemczech Polacy kradną markowe ubrania, we Włoszech - perfumy, w Szwecji - AGD.

Piotr K., 51 lat, za parę minut roboty dostawał nawet 300 euro. Tyle mu płacili za wyniesiony z niemieckiego outletu garnitur Armaniego. Nigdy wcześniej nie miał takich pieniędzy. Było na imprezy, narkotyki, alkohol. W Niemczech spał w hotelach, na Śląsku zostawił biedę i kłopoty. Gdy niemieckim policjantom udało się zatrzymać pierwszych dwóch Polaków zamieszanych w kradzieże z outletu, nie mogli uwierzyć, że można kraść ubrania na taką skalę - chodziło o setki tysięcy euro.

Anna B. z koleżankami przez kilka lat obrabiała włoskie perfumerie. Przez bramki wyniosły 2,5 tys. flakonów. Rekordzistka zarobiła dla gangu ponad pół miliona złotych.

Mariusz Sokołowski, rzecznik Komendy Głównej Policji: - W ostatnich latach coraz częściej dowiadujemy się o kradzieżach luksusowych towarów za granicą na masową skalę. W Niemczech Polacy kradną markowe ubrania, we Włoszech - perfumy, w Szwecji - AGD.

 

Towar wysyłali z Deutsche Post

Metzingen to niewielka miejscowość koło Stuttgartu - siedziba Hugo Bossa, znana głównie z centrum outletowego, jednego z największych w Europie. Przez 75 sklepów sprzedających luksusową odzież po okazyjnych cenach przewija się co roku 2,5 mln kupujących. Można przebierać w spodniach, koszulach, kurtkach od Bossa, Calvina Kleina, Ralpha Laurena czy Tommy'ego Hilfigera.

W różnokolorowym tłumie polującym na atrakcyjne wyprzedaże nie brakuje Polaków. Któryś z nich powiedział Piotrowi S., że w centrum outletowym nie ma monitoringu. Są tylko ochroniarze i bramki przy wejściu do sklepu. A te można oszukać. Wystarczy torbę od środka wykleić aluminiową taśmą.

Piotr S., 40-latek ze Śląska, wcześniej prowadził sklepy z odzieżą używaną. Złodziei poszukał w środowisku narkomanów - na prochy trzeba cały czas mieć forsę, a S. płacił 30 proc. ceny wyniesionej rzeczy. Nie był wymagający - brał tych, co lubią tylko trawę, ale też kompociarzy, w wieku od 30 do 50 lat, bez rodzin. Informacja, że "można zarobić", błyskawicznie przechodziła na Śląsku z ust do ust.

Piotr K. z żoną Marzeną zgłosili się pierwsi. Szybko dołączył do nich Sławomir M. Wszyscy z wykształceniem podstawowym, bez żadnego źródła utrzymania. - Od szefa dostawali sygnał, na co aktualnie jest zapotrzebowanie. Często były to markowe kurtki dużych rozmiarów - relacjonuje Marcin Lichosik z krakowskiej prokuratury.

Oficer policji związany ze śledztwem: - Rekordzista potrafił ze swoim wspólnikiem za jednym zamachem wynieść ubrania warte 96 tys. zł.

Towar wysyłali przez Deutsche Post, potem także przez kierowców autokarów. Ubrania trafiały na aukcje na Allegro albo do specjalnie założonego sklepu przy ul. Kalwaryjskiej w Krakowie. - Nazwali go "Outlet Boss", choć nie mieli prawa do używania znaku firmowego Bossa - mówi Michał Kondzior z zespołu prasowego małopolskiej policji.

Prokurator Lichosik: - Trudno było się zorientować, że to przykrywka dla złodziejskiej operacji, skoro trafiały tu ubrania z metkami, a sklep był oficjalnie zarejestrowany.

Podejrzana płacze podczas przesłuchania

U Macieja M., 34-letniego tarnowianina, z zawodu mechanika samochodowego, właściciela klubu w centrum miasta, złodziejską robotą zajmowały się kobiety. Mężczyźni byli tylko kierowcami. - Faceci do tego się nie nadawali. Kręcąc się nadmiernie wokół perfum, od razu wzbudziliby podejrzenia. Kobiety sprawdzające kolejne zapachy to coś naturalnego - relacjonuje śledczy z Tarnowa. Edyta K. z zawodu jest kucharką. Nie pracuje, wychowuje trójkę dzieci, w tym niepełnosprawną córkę. Zanim dołączyła do szajki Macieja M., żyła z zasiłku - 910 zł miesięcznie. - Zgodziłam się dla dzieci, gdyż potrzebne mi były pieniądze, a nigdzie nie pracowałam - wyznała przed prokuratorem.

Anna B. - matka dwójki maluchów. Zanim poznała Macieja, organizatora wypraw do Włoch, żyła z 500 zł renty. - Była jesień, nie miałam pieniędzy na węgiel, a mąż miał przestój w firmie - tłumaczyła śledczym.

Anna zna włoski, mieszkała tam przez dwa lata. - Wiedziałam, że jadę na kradzieże. Ale mąż się zgodził - mówiła policjantowi. Ten w protokole odnotował: "Podejrzana płacze podczas przesłuchania".

Kinga znała Macieja z tarnowskiego osiedla. Też nie miała stałej pracy. - Początkowo miałam dostawać półtora tysiąca złotych za wyjazd, potem dwa tysiące.

W Tarnowie to niezła wypłata, a "pracować" miały tylko przez tydzień.

Jeden ze świadków przesłuchanych w sprawie: - W Tarnowie było głośno o wyjazdach na kradzieże do Włoch. Jakby na policję przyprowadzono 100 osób, to każda powiedziałaby, że słyszała o tym.

Anka podczas pierwszego wyjazdu wyniosła 200 flakonów perfum. Dostała 1,5 tys. zł. Kupiła za nie węgiel na zimę.

Milion zarobiony na flakonach

Macieja M. interesowały perfumy z najwyższej półki: Paco Rabanne, Chanel, Dior, Kenzo, Guerlain. Tylko duże flakony.

M. początkowo sam je woził i sprzedawał skradzione kosmetyki wśród znajomych, ale biznes tak się rozkręcił, że już nie dawał rady. Porozumiał się więc z firmą z Wrocławia przewożącą ludzi do Włoch. Pod Wenecją odbierali od niego torby wypchane kradzionymi dobrami. Nie pytali o szczegóły. Maciej M. za każdą dostarczoną do Polski przesyłkę płacił im od 10 do 15 euro. W Mysłowicach odbierał towar umówiony człowiek.

Potem rozprowadzali flakony po butikach, przez internet i wśród znajomych.

Andrzej Ch., który prowadził obwoźną sprzedaż, tłumaczył w śledztwie: - Hurtowo sprzedawałem tylko legalne perfumy i wodę mineralną. Te perfumy - na boku, indywidualnie ludziom. Znajomi przekazywali, że mam po okazyjnej cenie. Sprzedawałem np. policjantom na komendzie. Te osoby wiedziały, że legalnie handluję, więc nie domyślały się ich pochodzenia.

Tarnowska prokuratura policzyła, że do kieszeni Macieja M. trafiło blisko milion złotych.

Krótkofalówka, słuchawki i zagłuszacz bramek

Piotr S. i jego ludzie (ci od outletów) wypracowali sobie zasadę: do sklepów wchodzić zawsze w trójkę: jeden na czujce, dwóch kradnie. Zawsze w markowych, wcześniej wyniesionych ciuchach, by nie zwracać niczyjej uwagi.

Szef przestrzegał: do przymierzalni bierzcie tylko po kilka rzeczy, tyle, ile się zmieści w torbie. I zawsze przed wyjściem sprawdźcie, czy torba nie jest wybrzuszona, bo to zwraca uwagę. Zaczynali akcję w piątek, gdy był największy ruch, kończyli w sobotę.

"Zapachowa szajka" też miała swój kodeks. Kinga B. podczas przesłuchania: - Wybraną perfumerię mogłyśmy okraść tylko raz. Ze sklepu brałyśmy po 10 sztuk i tylko flakony od 50 do 100 ml.

Zdarzały się wyjazdy, gdy w tydzień okradały nawet 80 drogerii. Katarzyna P. potrafiła podczas tygodniowego tournée po włoskich perfumeriach wynieść nawet 700 flakonów.

Anna B:. - Zaczynałyśmy już o 10 rano i trwało to do 21, z dwugodzinną przerwą na sjestę.

Monika K.: - Wchodziłyśmy we dwie, ze słuchawkami w uszach, zasłaniałyśmy się na przemian. Stałam obok, rozglądając się, czy ktoś nie widzi, i udając, że jestem zainteresowana kupnem.

Maciej M. stał przed sklepem. Przez krótkofalówki mówił dziewczynom, co robi personel. Przed wejściem dawał im jeszcze urządzenie zakłócające sygnał alarmowy w bramkach, które kupił za 1,5 tys. zł od mieszkańca Śląska.

Ostatni, fatalny, wyjazd

Kilka razy zdarzyło się, że urządzenie nie zadziałało.

Edyta K.:- To było w 2009 roku w sklepie w Livigno. Zorientowałam się, że możemy być obserwowane przez obsługę. Odłożyłam cztery flakoniki na półkę i poszłam do Kaśki, ostrzec ją, ale było już za późno. Ekspedientka bardzo się zdenerwowała i zaczęła krzyczeć, wezwano policję. Spędziłam w areszcie 24 godziny, Kaśkę odwieziono do innej miejscowości.

Policjant: - W wielu krajach na Zachodzie policji nie zależy na ściganiu sprawców takich kradzieży. Bo często pieniądze wydane na śledztwo są niewspółmierne do wartości towaru, który zazwyczaj udaje się odzyskać.

Z każdą wpadką dziewczyn Maciej M. był coraz surowszy.

Kaśka: - Za to, że musiał na nas czekać, po zatrzymaniu dostałam mniej pieniędzy.

Ostatni wyjazd był fatalny. Zaraz po przyjeździe znowu zatrzymali ją karabinierzy. Po zwolnieniu kolejna wpadka w Trento. Złamali zasadę: weszła do okradzionego już kiedyś sklepu. Rozpoznała ją ekspedientka. Odbili to sobie, wracając. Po drodze do Polski obrobiła perfumerie w kilku miejscowościach na 100 flakonów.

Koniec złodziejskiego eldorado

Na szajkę złodziei ubrań wpadła niemiecka policja, badając sfałszowane czeki, na podstawie których Polacy odzyskiwali jeszcze podatek.

Piotr S. teraz się ukrywa. Cztery inne osoby siedzą w polskich i niemieckich aresztach bądź mają dozór policji.

Sklep w Krakowie zamknięto.

Maciej M. - organizator od perfum - wpadł w policyjną zasadzkę, gdy tarnowska policja zaczęła w końcu sprawdzać krążące po mieście plotki o "zarobku we Włoszech". Jego proces się nie skończył. Anka i jej koleżanki niedawno dobrowolnie poddały się karom w zawieszeniu.

Kilka dni temu hiszpańskie media doniosły o zatrzymaniu kolejnej szajki Polaków okradających tamtejsze sklepy. Źródło: Gazeta Wyborcza