Liczne ostatnio głosy i dyskusje na temat Oświęcimia dowodzą, że panuje tu wiele nieporozumień. Niniejsza publikacja chciałaby się przyczynić do ich zmniejszenia. To, co powiem jest tylko wspomnieniem osobistym, lecz nie całkiem dowolnym. Przebywałem w Oświęcimiu około piętnastu miesięcy, znałem jednak ludzi, którzy byli tam znacznie dłużej, jak dyplomata Wojciech Kętrzyński, starosta Julian Marossanyi, Xawery Dunikowski, profesor Kapuściński (dermatolog), powojenny dyrektor muzeum oświęcimskiego Targosz. Należałem po wojnie do Związku Byłych Więźniów Politycznych. Przeczytałem wiele publikacji z tego zakresu, oglądałem filmy, uczestniczyłem w spotkaniach, słowem - dysponuję pewnym materiałem porównawczym.
Obraz, który tu kreślę różni się znacznie od tego, jaki przeważa w opinii potocznej i wielu źródłach. Jest to zabieg świadomy: chodziło mi właśnie o sprostowanie utrzymujących się tam nieścisłości i fałszów. Toteż z nieogarnionego prawie materiału pamięciowego - wybieram głównie sprawy kontrowersyjne.
Dla orientacji czytelnika podaję własne curriculum oświęcimskie. Należy je może poprzedzić przypomnieniem ogólnej topografii obozu. Jak wiadomo, okazał się on wkrótce za ciasny dla wyznaczonych celów i zaczął obrastać siecią podobozów, przede wszystkim największym, w odległej o 4 km. Brzezince (Birkenau). Ten ostatni z kolei podzielono na kilka sektorów: FKL (Frauenkonzentrationslager) i inne, męskie oraz familijne, oznaczone literami ,,A" do "F".
Warunki życia
Więźniowie Brzezinki mieszkali w barakach tzw. "końskich" (pomyślanych może dla tych zwierząt), drewnianych. Przez środek biegła rura ogrzewcza, dająca w zimie znośną temperaturę, po obu stronach wznosiły się trzykondygnacyjne prycze z siennikami; każdy zaopatrzony był w koc i, o ile pamiętam, prześcieradło, nigdy zresztą niezmieniane. Na tym posłaniu spał normalnie sam jeden. Wyżywienie otrzymywaliśmy trzy razy dziennie: rano kawę zbożową, w południe, podczas półgodzinnej przerwy w pracy, zupę, wieczorem chleb z jakimś dodatkiem i "herbatę"· Ile było tego chleba, nie umiem dokładnie powiedzieć. Była to część wojskowego razowca, dzielonego na 8 (?) części; sądzę, że porcja wynosiła około ćwierć kilograma. Dodatkiem był, zależnie od dnia, płatek końskiej zapewne kiełbasy, kawałeczek margaryny, łyżka marmolady lub serek. Prócz tego, pracujący (a więc na przykład nie - chorzy) pobierali dwa razy w tygodniu tzw. "zulagę", czyli dodatek, wynoszący większą nieco porcję chleba i kiełbasy. Produkty te nie były złe. Chleb - ja osobiście wolałem od tego, który przysyłano mi z domu, niewątpliwie lepszego pod względem odżywczym, lecz dla mnie - mdłego w smaku. Zupa była dość zawiesista, z ziemniakami, brukwią, czasem fasolą. Normalna doza wynosiła litr, lecz nieraz można było dostać i drugi. Pamiętam, że w końcowym okresie, gdy paczki już nie docierały, zjadałem parę misek "gęstego", odcedzając tylko bezwartościowy płyn. Chorym podawano biały chleb i delikatniejszą zupę. Pamiętam, jak w czasie procesu b. komendanta Oświęcimia, Hoessa - który śledziłem w sprawozdaniach - na jego słowa, iż więźniowie otrzymywali w szpitalu mleko - rozległ się na sali śmiech. Ale to była prawda, sam to mleko piłem. Nie było go dużo i na pewno nie było tłuste, niemniej - było, ściślej: bywało.
Jakość nie była więc zła, natomiast ilość - stanowczo niewystarczająca, zwłaszcza dla ludzi ciężko pracujących. Dlatego sprawą podstawową dla więźnia było otrzymywanie paczek. Dopuszczenie ich - bodaj w r. 1942 - stanowiło przewrót w dziejach Oświęcimia. Mógł otrzymywać je każdy więzień aryjczyk, a więc z wyjątkiem Zydów i Cyganów, bez ograniczeń ilościowych; zabronione były tylko płyny, lekarstwa i alkohol. Ja na przykład otrzymywałem przesyłki plus-minus dwukilogramowe, początkowo trzy razy na tydzień; na moje ponawiane prośby, by nie przysyłano aż tyle (wiedziałem, jakie ofiary ponosi moja rodzina), ograniczono to potem do dwóch tygodniowo. W ten sposób otrzymałem mniej więcej od połowy października 1943 do lata 1944, o ile pamiętam, pięćdziesiąt jeden paczek; były bowiem zawsze numerowane, zawierały też spis zawartości. W całym tym okresie zaginęła jedna paczka, w innej brakowało jakiegoś drobiazgu. Nieszczęsne rodziny wyobrażały sobie, że paczki są konfiskowane lub okradane, starały się więc posyłać jak najwięcej i najlepsze, by coś jednak" doszło; według moich obserwacji były to obawy zupełnie bezpodstawne. Fundamentalne znaczenie paczek wynikało stąd, że nie służyły one tylko do osobistej konsumpcji; równie ważna była ich rola handlowa. Za żywność można było wszystko dostać, zwłaszcza lepszą odzież. Przydzielane ubrania były nadzwyczaj liche, zimne, wytarte, niedopasowane; tak samo - buty-drewniaki. Opłacało się również przedmioty codziennego użytku, leki, lepszą pracę i - traktowanie. Praca była nader różna. Za najlepszą uchodziła ta, która odbywała się na terenie obozu - choć i tu bywała ciężka. Ja na przykład, zaraz po zabliźnieniu się rany z którą przybyłem i wyleczeniu tyfusu, który się wkrótce doplątał - zostałem skierowany do zajęć przy przyjmowaniu chorych. Trzeba było posortować ich odzież i zawieźć ją do dezynfekcji wozem, do którego zaprzęgaliśmy się w sześciu czy siedmiu, ciągnąc pół kilometra po złej, wyboistej drodze. Ale i tak był to dobry los w porównaniu z tzw. „kieskomandem” przy regulacji Soły, w wodzie i błocie. Za to następna moja praca, w komandzie "Luftwaffe Berge-Park", trudniącym się jakimiś robotami drogowymi, była właściwie obijaniem się. Gdy zjawiała się na horyzoncie władza, kolega vorarbeiter (przodownik) oznajmiał: Kiwać się, chłopcy! " i ruszaliśmy się trochę żwawiej. Widocznie jednak za mało, bo raz poczułem na zgiętych plecach dość mocne uderzenie, wymierzone przez przybyłego znienacka SS-mana. Poza tym jednym razem, nie zostałem w Oświęcimiu nigdy uderzony przez Niemca, również na przesłuchaniach politycznych; u innych widziałem to dwa lub trzy razy. Chłosta, jako kara formalna, stosowana była w tym okresie rzadko; wymagało to ponoć specjalnego zezwolenia Berlina (!). Oczywiście nie odnosiło się to do przygodnych ciosów, jakie każdy może oberwać w miejscu awantury. Zapewne zdziwią kogoś, lub zgorszą, te twierdzenia; słyszało się o zgoła innym traktowaniu ludzi w Oświęcimiu. Spieszę więc - po pierwsze przypomnieć, że opisuję sytuację z lat 1943-1944, gdy stosunki w obozach, po klęsce stalingradzkiej, radykalnie się poprawiły; starsi koledzy powtarzali nam do znudzenia, że żyjemy "w pensjonacie", "nie wiemy, co to lager" itp. (inna rzecz, że wyciągali stąd specyficzne wnioski, o których będzie mowa w ustępie o stosunkach wzajemnych między więźniami). Po drugie: nawet jak na te „pensjonatowe” czasy, ja osobiście należałem do więźniów uprzywilejowanych. Przede wszystkim dzięki ilości paczek; przeciętny więzień otrzymywał je znacznie rzadziej, może raz na miesiąc. Również - dzięki staraniom rodziny; wszak - nim poszedłem na kwarantannę wolnościową - starania w tym kierunku były w toku i mogły wpłynąć na sposób, w jaki mnie traktowano.
Lecznictwo
O lecznictwie mogę powiedzieć dość dużo, ponieważ, jak zaznaczyłem, spędziłem w szpitalu w Brzezince (zwanym tu Krankenbau) około ośmiu miesięcy. Było tam wówczas 18 bloków szpitalnych, każdy liczący na oko 80 do 150 łóżek (były większe i mniejsze); być może niektóre podobozy posiadały własne oddziały szpitalne, podobnie jak cały obóz kobiecy. Przebywałem kolejno na czterech oddziałach: chirurgicznym, tyfusowym, świerzbowym i - jako pracownik - biegunkowym; najdłużej na pierwszym, na bloku nr 3, kierowanym przez dr. Hermana przy pomocy dr. Picka - którym chciałbym na tym miejscu, o ile dotrą do nich te słowa, wyrazić głęboką wdzięczność za wyprowadzenie z ciężkiego stanu. (Ponieważ okazało się, że zdanie to bywało źle rozumiane, zaznaczam, że wymienieni lekarze - jak zresztą wszyscy inni, z wyjątkiem Lagerarzta - byli więźniami ; ci konkretnie - Polakami żydowskiego pochodzenia.)
- Dominowały tu przypadki ropowicy, choroby raczej rzadkiej w warunkach normalnych, w obozie nagminnej, na skutek uderzeń i innych urazów. Operowano ją w miejscowym znieczuleniu (chlorkiem etylu). Wielką bolączką był brak innych bandaży jak papierowe. Poza tym warunki były znośne; największym może mankamentem było ograniczenie rannej toalety do polewania wodą rąk, którymi następnie przecierało się twarz; nie było bowiem na blokach bieżącej wody (tylko w łaźni). Codziennie z rana odbywał się obchód lekarski, potem zaczynały się operacje - w czasie których wpadał zwykle na krótką inspekcję lekarz SS-man (Lagerarzt). W niedzielę odbywał się przegląd bielizny, pod kątem szukania wszy. Z innych insektów - nękały nas pchły. Na bloku tyfusowym (Nr 10) i świerzbowym (15) warunki były, mutatis mutandis, podobne. Całkiem inaczej przedstawiał się blok biegunkowy (12). Był to właściwie przedpokój do krematorium. Już sam widok był straszny: chorzy leżeli często nago na pryczach lub betonowej podłodze - gdy próbowali doczołgać się do stojącej w kącie beczki z wodą i legli po drodze. Dążyli zaś tam dlatego, że dręczyło ich gwałtowne pragnienie. Nikt ich nie podnosił, ani personel ani chorzy towarzysze: i tak mieli jutro umrzeć. Problemem leczniczym numer jeden była wszawica, źródło duru plamistego. Nigdy jej właściwie nie przewalczono, choć trzeba przyznać, że władze obozowe czyniły w tym kierunku wiele - zresztą metodami, które trudno czasem zaaprobować. Jedną był wspomniany niedzielny przegląd bielizny chorych. Poza tym, co pewien czas organizowano ogólne "odwszenie" - odbywające się w następujący sposób: cała odzież szła do dezynfekcji a tymczasem każdy więzień - obojętnie, czy znaleziono u niego wszy, czy nie - udawał się nago na miejsce, gdzie zalewano go wodą z jakimś płynem odkażającym. W teorii i wielkim skrócie wyglądało to może racjonalnie, praktyka jednak, pospieszna i "lipna", czyniła całą rzecz mało skuteczną, a często fatalną, mianowicie w zimie, gdy ludzie, dygocąc, czekali na swoją kolej. Podobno po każdym takim odwszeniu śmiertelność w obozie wzrastała; jak mówiliśmy, "giną wszy, a my razem z nimi". Dużo było w ogóle takiej "lipy" - trudno wiedzieć, dla kogo robionej, może dla jakichś międzynarodowych inspekcji. Jedną z nich było wprowadzenie ćwiczeń gimnastycznych dla lżej chorych a nawet zbudowanie boiska piłki nożnej. By zreasumować: trudno o jednoznaczną ocenę, czy należy uznać Krankenbau za urągowisko i nonsens, czy też pewien azyl. Faktem jest, że zgłaszających się było więcej niż wolnych miejsc; faktem, że starali się potem wszelkimi sposobami przedłużyć kurację; faktem, że lekarze - od których to głównie zależało - często to ułatwiali. Czy zawsze bezinteresownie? Zapewne nie; do mnie jednak (wracam wciąż do własnych doświadczeń) żaden z nich nie zwrócił się nigdy z propozycją, czy aluzją, o rewanż. Tyle, co do Brzezinki. W oświęcimskiej centrali warunki były - jak wszystko tam - lepsze. Nie przebywałem w tamtejszym szpitalu, miałem jednak plombowany ząb na jednym z trzech foteli dentystycznych.
Uśmiercanie
Za moich czasów aryjczycy nie byli w Oświęcimiu uśmiercani. Innymi słowy: rdzenny Polak czy Francuz, który nie zapadł na śmiertelną chorobę (o co, nota bene, nie było trudno) mógł liczyć na przetrwanie. Pozostali, tzn. głównie Żydzi, a może również Cyganie, byli, w razie niezdolności do pracy, poddawani gazowaniu. Przebywając na Krankenbau widziałem nieraz z daleka (gdyż nie wolno było się zbliżać ani nawet opuszczać swego bloku) samochody ciężarowe z ludźmi, jadące w stronę krematorium - gdzie mieściły się również komory gazowe. Raz widziałem nawet rzecz z bliska. Przebywałem wówczas na oddziale świerzbowym, a więc niemieszczącym raczej ciężkich przypadków. Wkroczył Lagerarzt i chorych Żydów podzielił na dwie grupy. Nie pamiętam, by kogoś badał czy bliżej mu się przyglądał; powiedział tylko parę słów blokowemu i odszedł. Nikt jednak nie miał wątpliwości, iż jedna z obu grup została wyznaczona do gazu. Dlaczego - ci właśnie? Nie wiem, przypuszczam, że chodziło o dopełnienie jakiejś, wyznaczonej uprzednio liczby. Na razie zresztą nic się w ich życiu nie zmieniło, pozostali na swych miejscach, otrzymali chyba nawet normalne racje żywnościowe. Wiedzieli jednak, co ich czeka; nakryli się - z braku tałesów - kocami i odśpiewali wspólnie jakąś pieśń, zapewne kadisz. Nikt im w tym nie przeszkadzał, choć normalnie przejawy jakiejkolwiek religii, a tym bardziej żydowskiej, nie były tolerowane. Nazajutrz (chyba) wywoływano ich po numerach; trwało to na tyle długo, że mogłem z niekt6rymi zamienić parę sł6w. Jeden poprosił o papierosa, inny usiłował przehandlować sw6j pasek za nieco chleba. Szli na śmierć spokojnie i godnie; słychać było głosy: "Polacy, życzymy wam, by nie spotkał was taki sam los"; "Polacy, pomścijcie naszą krew". Jeden tylko zaczął gwałtownie szlochać i wyrywać się: dziesięcioletni może chłopczyk. Jeśli chodzi o eksterminację masową, to nie byłem i nie mogłem być jej naocznym świadkiem. Ale nie tylko zmysłem wzroku poznajemy rzeczywistość. W czerwcu czy lipcu 1944 Brzezinka napełniła się dymem o specyficznym zapachu. Przybywały całe pociągi Żyd6w z Węgier. Było to po nieudanej pr6bie tego kraju wystąpienia z bloku Osi i zawarcia odrębnego pokoju z aliantami. Represje spadły gł6wnie na tych, kt6rzy najmniej zawinili. Zaczęła się masowa wyw6zka Zyd6w do Brzezinki, gdzie kierowano ich wprost do kom6r gazowych, a potem nawet podobno do wykopanych ad hoc doł6w. W ten spos6b zgładzono, jak słyszałem, pół miliona ludzi w ciągu miesiąca. Nieraz, zwłaszcza w nocy, rozlegały się strzały i krzyki. Rozluźniła się dyscyplina obozowa – SS-mani mieli co innego na głowie - ucieczki zdarzały się nieomal co dzień. Wyżywienie zaś stało się nagle takie, jak nigdy przedtem ani potem: zupa z rodzynkami itp. rarytasy, zabrane na drogę przez nie domyślających się swego losu skazańców.
Stosunki wzajemne między więźniami
Przybywając do Oświęcimia wyobrażałem sobie, że znalazłem się wśród jakiejś elity narodu, społecznej i duchowej. Tymczasem pierwszym niemal słowem, jakie usłyszałem pod swoim adresem, było "pier...y inteligent". Warstwa ta nie była w Oświęcimiu popularna. Stanowiła też zdecydowaną mniejszość. Drugim epitetem, z jakim miałem się wkr6tce spotkać, był "pie...y milionowiec" . Mianem tym określali dawniejsi więźniowie - kolegów o numerach sześciocyfrowych, tj. z grubsza przybyłych po r. 1942. I oni byli na ogół źle widziani, pogardzani, gnębieni. Przez kogo? Oczywiście przez władzę obozową, składającą się najpierw z SS-manów, a następnie z więźniów realizujących ich program, blokowych, czyli zwierzchników budynku mieszkalnego, capo, czyli szefów komanda roboczego i innych tzw. funkcyjnych. Władza kierowała się założeniem, iż funkcję winien sprawować w miarę możności "stary numer". Nie było takich wielu, gdyż wyginęli na ogół w pierwszych latach Oświęcimia. Za moich czasów numer pięciocyfrowy stanowił już pewną rzadkość, cztero- i mniej cyfrowy - zupełny wyjątek. Istnieli jednak i nawet nieźle sobie zwykle radzili. Wywalczyli sobie mianowicie pewne pozaregulaminowe przywileje: młody więzień winien był staremu szacunek, stary mógł młodym pomiatać, bić go itp. Przytoczę drobny przykład: zdarzyło mi się raz w Krankenbau zdobyć bon do kantyny, zamkniętej normalnie dla chorych, i w której zresztą nic nie było, poza papierem toaletowym, sałatką ze ślimaków i jakimś "winem"; nie wiem już o co poprosiłem, ale, widać, nie dość grzecznie, zdaniem kierownika, starego numeru, który mnie zwymyślał, a gdy się postawiłem - pobiegł na skargę do lekarza. Ten usiłował mi wyjaśnić całą niestosowność mego zachowania, widząc zaś, że nie pojmuję, zawołał: "Czy ty nie rozumiesz, że gdyby to się zdarzyło rok wcześniej, to on mógłby cię zabić!" Miałem ochotę odpowiedzieć: "Jak na lekarza - nieźle!"; na szczęście ugryzłem się w język. Może to była przesada, może i przed rokiem nie zabito by mnie tak od razu. Chodzi nie tyle o fakt, co o mentalność: więzień przebywający dłuższy czas w obozie zaczynał uważać panujący tam system za naturalny; inne stanowisko budziło jego zdziwienie i zgorszenie. Tu może należy szukać wyjaśnienia zjawiska tzw. "fali" w wojsku, tj. programowego dręczenia i upokarzania rekrutów przez starszych o parę miesięcy kolegów, przekonanych, że należy młodzikom dać "szkołę": może wchodzi tu w grę jakiś niezbadany czynnik psychofizyczny czy psychospołeczny? Nie wdając się w ten problem, notuję tylko zjawisko akceptowania przez starszego stażem więźnia - systemu, skierowanego w końcu przeciw niemu samemu. W Oświęcimiu - i zapewne w każdym podobnym miejscu - każdy myślał tylko o tym, by przetrwać. Nikt na ogół nie dzielił się z nikim zawartością paczek. Nie chcę przez to powiedzieć, iż nie istniał altruizm, a nawet poświęcenie. Nie przeżyłbym może obozu, gdyby na samym początku nie zaopiekował się mną wcześniej aresztowany - a więc stary numer - kolega z lat szkolnych (późniejszy profesor medycyny) Andrzej Łempkowski. Takich było więcej. Ale byli to bądź, jak Andrzej, krajanie, bądź ludzie z tego samego co ja środowiska. Solidarność istniała jak najbardziej, lecz w obrębie pewnych wspólnot. Inteligenci, intelektualiści, artyści - "wywąchiwali się" wśród ogólnego zdziczenia i popierali wzajemnie. Istniało w Oświęcimiu całe podskórne życie kulturalne; ludzie czytali (o książki było bardzo trudno, ale zdarzały się), dyskutowali, kształcili się nawet. Wyjątki te nie miały jednak większego wpływu na regułę: prawo dżungli. Przykład: paczki, jak się rzekło, rozstrzygały często o życiu; by je otrzymać, trzeba było napisać list do rodziny; blankiet listowy można było teoretycznie uzyskać w kancelarii; w praktyce należało zań zapłacić: dzienną rację chleba. I teraz zaczynał się dla wielu dylemat: poświęcić chleb w nadziei otrzymania kiedyś paczki, czy zjeść natychmiast, bez tej perspektywy. Czy trzeba dodawać, że pokusa była dla niejednego zbyt silna ... Spyta ktoś może, czy autor tych wspomnień nie spotkał się nigdy z przejawem bezinteresowności czystej, niepodyktowanej ani znajomością, ani przyjaźnią, ani żadnym uczuciem podobnym? Owszem, raz: u niejakiego Kledzika (imienia nie pomnę ale zdaje mi się, że pochodził z Końskich), pracownika szpitala, który nie tylko rozczęstowywał własne, obfite zresztą, paczki, jeszcze nieustannie wędrował od łóżka do łóżka, opatrując, pocieszając, próbując rozweselić, a wśród tego wszystkiego - podśpiewując Godzinki...
Skład narodowościowy
Według powszechnej w czasie wojny opinii, Oświęcim był miejscem zagłady Polaków, stworzonym specjalnie w tym celu przez Niemców. Pogląd ten utrzymywał się jeszcze długo po wojnie. Związek b. Więźniów Politycznych uważany był za stowarzyszenie polskie. Broniewski pisał w "Słowie o Stalinie": "Na mojej ziemi / miliony mogił, / przez moją ziemię / przeszedł ogień, / przez moją ziemię / przeszło nieszczęście, / na mojej ziemi / był Oświęcim". Andrzejewski ukazuje w "Wielkim Tygodniu" chłopca o ziemistej cerze i nienaturalnym zachowaniu, które jego matka tłumaczy słowami: "To mój syn; wrócił z Oświęcimia". We Wrocławiu istniała ulica "Ofiar Oświęcimskich", a nawet "Wędliniarnia Oświęcimiaków". Nikt nie wątpił, że chodzi o Polaków, i tylko o Polaków. Stopniowo obraz ten zaczął się zamazywać, a radykalnie - w ostatnich latach. Zaczęły podnosić się głosy, że tymi, którzy najliczniej zaludniali Oświęcim, byli Żydzi. Więcej: wyłącznie Żydzi. Zdarzyło mi się usłyszeć pytanie - od pewnej znajomej, która wraz z rodzicami opuściła Polskę w r. 1968, a której teraz powiedziałem, iż znam Oświęcim z własnego tam pobytu: "To w Oświęcimiu byli Polacy?" Przyznam się, że w pierwszej chwili osłupiałem. Później dopiero uświadomiłem sobie, że moja rozmówczyni powtarza po prostu to, co przeczytała w gazecie, czy usłyszała w mediach. Wszak moje pokolenie, znające te sprawy z bezpośrednich doświadczeń - wymarło lub przestaje się liczyć; współczesny obcokrajowiec, czy nawet Polak, pragnący dowiedzieć się czegoś o Oświęcimiu, sięga po encyklopedię, np. Nową Encyklopedię Powszechną PWN, i czyta pod hasłem "Auschwitz" (!): "Zarejestrowanych i przeznaczonych na dłuższy pobyt w obozie więźniów było 400 tys., wśród nich połowę stanowili Żydzi; drugą co do liczebności grupę więźniów stanowili Polacy... ", "Największy Trybunał Nar. C.. ) przyjął, że w A. i jego podobozach zginęło 2,8 mln ludzi. Na podstawie szczątkowej dokumentacji można przyjąć, że ogółem wymordowano ok. 1,5 mln więźniów, w tym ok. 90% stanowili Żydzi". Ja jednak pamiętam Oświęcim, jako miejsce, w którym element polski stanowczo przeważał. Językiem, który słyszało się najczęściej na obozowej ulicy, był polski. Amatorskie przedstawienia teatralne (były takie) odbywały się głównie po polsku - choć niektóre numery odgrywane były po niemiecku i w innych językach. W wigilię Bożego Narodzenia rozbrzmiewały rodzime kolędy. Wiem, oczywiście: "mówić po polsku" nie znaczy koniecznie "być Polakiem". Języka tego używało, gorzej lub lepiej, wielu Ślązaków, zakwalifikowanych urzędowo, jako Niemcy, a przede wszystkim - i to w odróżnieniu od tamtych pięknym, literackim językiem - wielu Żydów. Co czuli "w środku", nie mogę naturalnie wiedzieć; być może niejeden przechodził jakąś ewolucję. Posiadali jednak polską kulturę, byli absolwentami polskich uniwersytetów i od rdzennych Polaków różnili się chyba tylko znajomością jidysz. Tak było przynajmniej w tych partiach obozu, w których przebywałem. Wiem, że istniały sektory Brzezinki na pewno nie polskie, np. cygański i tzw. czeski; nie znam też całego sektora kobiecego, gdzie jednak, jak się orientuję, stosunki narodowościowe układały się podobnie jak u nas. Z tymi zastrzeżeniami Oświęcim moich czasów był miejscem, gdzie porozumiewano się głównie po polsku. Na drugim miejscu postawiłbym język niemiecki, na dalszych - rosyjski, francuski itd. Niemcy mieszkali w osobnym bloku, czy dwóch. Byli wyraźnie uprzywilejowani, z nich głównie rekrutowali się funkcyjni. Nie pamiętam, by któryś wykonywał pracę fizyczną. Jednakże kontakt z nimi mieliśmy ograniczony, raczej służbowy. Zachowywali się, rzecz jasna, różnie; osobiście, nie doznałem od żadnego krzywdy. Muszę też podkreślić na ich plus, że nigdy nie wykorzystywali wobec nas swojej przewagi językowej. Tak czy owak, formalny status Niemców był jasny. Inaczej było z Żydami: z jednej strony byli wyraźnie dyskryminowani przez to, iż nie mogli pisywać listów ani otrzymywać paczek - rzecz, jak widzieliśmy, niezmiernej wagi. Z drugiej jednak byli takimi samymi więźniami, jak wszyscy, posiadali te same obowiązki i - jeśli można użyć tego słowa - prawa. Mogli więc piastować, i nieraz piastowali, funkcje blokowych, capo i inn. Za moich czasów nie było takich wielu, ale byli; dawniej podobno znacznie częściej. Większość zresztą nie ubiegała się o honory, przedkładając nad nie pracę w magazynach, czy swojej specjalności zawodowej, np. lekarskiej. Czy istniał wśród Polaków antysemityzm? Chyba tak - w tym stopniu, w jakim panował również na wolności, tj. - pomijając przypadki skrajne - raczej jako obrona interesów grupowych. Zdarzało mi się zresztą słyszeć zarzut, że się za bardzo zadaję z Żydami (prawdą było, że szukałem towarzystwa inteligencji), na moją zaś odpowiedź, że to przecież tacy koledzy, jak inni - ostrzeżenie: "Nie znasz ich. Teraz zachowują się poprawnie, bo ich odsunięto od funkcji, ale parę lat temu - nie było gorszych drani". - Jako "milionowiec" nie byłem w stanie tego zweryfikować. Powtarzam: Oświęcim jaki znałem był obozem głównie polskim. Skąd więc wzięła się wersja o jego żydowskim charakterze? Najpierw z późniejszych statystyk, nie rozróżniających więźniów rejestrowanych, a więc tych, którzy w Oświęcimiu, że tak powiem, "mieszkali", od tych, którzy zostali w nim tylko uśmierceni (jak owi Węgrzy). Po drugie, z końcowego okresu istnienia obozu, dosłownie ostatnich dwóch-trzech miesięcy, kiedy władze zaczęły masowo wywozić Polaków do obozów w głębi Rzeszy, zwożąc na ich miejsce Żydów z różnych krajów, głównie z Włoch i Francji. Jak słyszałem, Oświęcim liczył w chwili ewakuacji zaledwie dwustu Polaków! W Brzezince liczba ta musiała się przedstawiać podobnie. Czym kierowała się władza dokonując tych przemieszczeń, tego nam nie zdradzała, nie trudno się jednak domyślić: wobec gwałtownie zbliżającego się frontu - uznała, że niebezpiecznie trzymać w pobliżu taką masę ludzi czyhających tylko na okazję do buntu; lepiej zastąpić ich takimi, którzy nie znają ani terenu, ani języka. Ale fakt ten, tak czy inaczej motywowany, miał w rezultacie ogromne konsekwencje propagandowo-moralne: w statystyce, na którą najchętniej powołują się autorzy, Oświęcim w chwili wyzwolenia był obozem praktycznie żydowskim. Co działo się przez wszystkie lata poprzednie, w to nie wnikano.
Przyczyny fałszywego obrazu Oświęcimia w opinii potocznej
Cały niniejszy tekst jest jedną wielką próbą prostowania fałszywych opinii na temat Oświęcima. Jeżeli odpowiada on prawdzie, to powstaje pytanie, dlaczego owych fałszów jest tyle, i tak poważnych? Sądzę, że przyczyn jest kilka; dwie - zostały już przedstawione: po pierwsze, nierozróżnianie okresu "wczesnego", tj. plus-minus do r. 1942, i "późnego"; który przeżył autor niniejszej relacji, a w którym warunki wybitnie się poprawiły. Po drugie, nierozróżnianie więźniów, którzy w Oświęcimiu "mieszkali", od tych, którzy odbyli tylko drogę od stacji kolejowej do krematorium. Istnieją jednak i inne przyczyny: - Oświęcim stał się rychło dla komunizmu dogodnym narzędziem propagandy antyniemieckiej (a pośrednio i antyamerykańskiej), stanowiącej fundament jego polityki; wszak obóz ten stworzyli Niemcy, ci sami Niemcy, którzy kwestionowali granicę na Odrze i Nysie! - Tej propagandzie urzędowej sekundowali nieraz, w najlepszej wierze, tacy autorzy wspomnień, jak Zofia Kossak Szatkowska, czy Krystyna Żywulska. Już sam tytuł książki tej ostatniej: Przeżyłam Oświęcim", sugerował, iż stanowiła wyjątek, iż normalnie nie wychodziło się stamtąd żywym; w rzeczywistości, spośród moich osobistych towarzyszy - wiem konkretnie o śmierci trzech, i to nie w samym Oświęcimiu, lecz innych obozach. Ponadto Oświęcim przedstawiany był, jako jakieś infernum, miejsce starcia Dobra z siłami ciemności. Zofia Kossak wymienia imiennie szatana; komunistka Wanda Jakubowska ukazuje w filmie "Ostatni etap" idylliczne braterstwo więźniarek rosyjskich i polskich. I choć były też bardziej wyważone próby malowania rzeczywistości obozowej (Seweryna Szmaglewska, Tadeusz Borowski) - w opinii powszechnej utrwalił się tamten obraz, wyidealizowany, czarno-biały, naiwny. - Nie bez winy było muzeum oświęcimskie, ze swymi stosami okularów i protez. Pomijając, że najczcigodniejsze relikwie nie stanowią jeszcze dowodu, ekspozycje takie oddają, moim zdaniem, złą usługę sprawie, której pragną służyć, kładąc nacisk na ilościową stronę sprawy. Tymczasem - ilość ilości nierówna; Oświęcim zaludniali - obok niewątpliwych bojowników i bohaterów - także ludzie zupełnie przypadkowi, skierowani tam za nielegalny handel, lub po prostu ofiary ulicznych łapanek. Sam słyszałem zapewnienia, iż padli ofiarą pomyłki, iż "nic nie zrobili" (na co pewien mój kolega, Jan Sobczyk, sportretowany przeze mnie w noweli "Wigilia kata", odpowiedział raz z przekąsem: "Przynajmniej się tym nie chwal"). - O tym wszystkim skrzętnie milczano. - Idealizacji Oświęcimia towarzyszył paradoksalnie zanik realiów. Gdy odwiedziłem Brzezinkę w r. 1948, nie mogłem niemal poznać miejsca: zniknęły wszystkie bloki! Zamiast nich - sterczał las kominów. Co się stało? - To, że zaraz po wyjściu ostatniego więźnia zjawili się jacyś ludzie, którzy - rozszabrowawszy co tylko zostało z dobytku - dobrali się do baraków i, kawałek po kawałku, rozebrali je na budulec, czy opał. Świadectwo smutne, gorszące: największy dowód istnienia obozu, znacznie bardziej przekonujący niż wszystkie okulary - uległ właściwie dematerializacji. - Jak powiedziano, Oświęcim był długo przedmiotem propagandy; ostatnio stał się ponadto przedmiotem roszczeń i prób zawłaszczenia: że tylko jedna grupa ludzka ma prawo czuć się tam "u siebie" i umieszczać swoje symbole, obecność zaś innych obraża jej narodowe czy wyznaniowe uczucia.
Jerzy STADNICKI
Post scriptum To, co pragnąłem powiedzieć na temat Oświęcimia, powiedziałem. By jednak nie być posądzonym o chęć pomniejszania zbrodni hitlerowskich, dodaję: Przebywałem jeszcze w trzech innych obozach koncentracyjnych: Gross-Rosen (20 I - 11 II 1945), Flossenbiirg (13 II - ok. l III 1945) i Tutting - opisany przeze mnie w 17 noweli "Było wczoraj" (ok. 5 III - 5 V 1945). Każdy z tych obozów był gorszy od poprzedniego, najgorsze zaś - transporty. Zaznałem i głodu, i bicia, i pracy niemal nad siły. Wyszedłem, jako tzw. w gwarze obozowej "muzułmanin", czyli osobnik kwalifikujący się już do gazu. Nie ja jeden: stan liczebny mikro-obozu Tutting stopniał w ciągu tych dwóch miesięcy z ok. czterystu na ok. trzysta, czyli o jedną czwartą.
Warszawa 1998-1999
J.s.
Przybyłem do Oświęcimia l-go lub 2-go października 1943, wyszedłem 18-go stycznia 1945. Czas ten spędziłem najpierw w Brzezince, w obozowym szpitalu, zrazu jako pacjent (od października do stycznia), później jako pracownik (luty-maj), następnie w sektorze D (czerwiec-sierpień). W tym mniej więcej czasie zostałem przeznaczony do zwolnienia i skierowany na kwarantannę wolnościową, mieszczącą się w centrali (Auschwitz). Zazwyczaj trwała ona miesiąc; w moim wypadku, z przyczyn dla mnie niejasnych (prawdopodobnie na skutek nagłego przybliżenia się frontu), nie skończyła się w ogóle, i gdy nastąpiła ewakuacja Oświęcimia, pognano mnie, wraz z innymi, do dalszych obozów.
Mowa więc tu będzie głównie o Brzezince, w której przebywałem najdłużej i poznałem ją najlepiej.