Wydanie/Ausgabe 126/10.09.2023

   

Pod koniec lata niemiecka dziennikarka Helga Hirsch napisała list otwarty: „Mając w pamięci, że reżim hitlerowski przyniósł ludziom w Europie Środkowej i Wschodniej nieskończone cierpienia (...) że miliony obywateli okupowanych państw przymusowo przesiedlano i wypędzano, że od zakończenia wojny upłynęło prawie 60 lat i kilka nowych pokoleń znalazło nową ojczyznę na dawnych terenach niemieckich i w dawnych niemieckich domach, że materialne odszkodowania nie mogą »zadośćuczynić « utracie stron ojczystych, oświadczamy, że mimo krzywd wyrządzonych nam i naszym przodkom na terenach na wschód od Odry i Nysy Łużyckiej (...) nie wysuwamy żadnych roszczeń wobec naszych dawnych majątków. Przyszłość Europy nie leży we wzajemnych rozliczeniach, lecz w otwartym dialogu”.

List ukazał się 13 września 2004 r., gdy polsko-niemieckie stosunki sięgnęły temperatury wrzenia. Podpisało go 70 niemieckich wypędzonych - polityków, intelektualistów i zwykłych ludzi.
Zacznijmy tak, jak będzie zaczynać się jej najnowsza książka: „Kiedy piętnaście lat temu likwidowałam dom po rodzicach, wpadły mi w ręce egzemplarze »Strebergarten «, gazety uczniowskiej z moich czasów gimnazjalnych. Należałam wówczas do jej redakcji. Z ogromnym zdziwieniem znalazłam tam artykuł z 1965 r. zatytułowany »Wiek XX wiekiem uciekinierów «. Była w nim mowa o wymianie ludności między Turcją a Grecją w latach 20., o deportacjach w Związku Sowieckim, o rekrutacji robotników przymusowych w III Rzeszy, o rzekach uciekinierów między Indiami i Pakistanem w 1947 r. i gdzieś w środku, prawie na marginesie, o wypędzeniu Niemców w końcu II wojny światowej. Autorka: Helga Hirsch”. I dalej: „Przysięgłabym przed każdym sądem, że nigdy w szkole nie interesowałam się tematem wypędzeń... Teraz wiem jednak, że wszystko, co twierdziłabym z czystym sumieniem, nie odpowiada prawdzie”.

Przeszklona jak akwarium sala Park Café 39 lat po artykule w szkolnej gazetce. Dla Helgi Hirsch sok ze świeżo wyciśniętych pomarańcz, dla mnie herbata i piwo. Wysoka, jasnowłosa, uśmiech tak radosny, że można się nim zarazić. Elegancka. Samotna. Mieszka w Berlinie. Temat wypędzonych pojawia się niemal w każdym zdaniu naszej rozmowy. Nie ma znaczenia, czy mówimy o przeszłości, czy o dniu dzisiejszym. Jakby wagony, którymi po wojnie wieziono Niemców z Polski i Czechosłowacji (choć głównie z Polski) wciąż przesuwały się za szybami kawiarni. Nie zapytałem Helgi, czy w tamtym gimnazjalnym artykule użyła słowa "wypędzeni". Nie musiałem. To nie było słowo, które wówczas robiło karierę w jej otoczeniu.

Jest już po wojnie, Niemcy jadą na Zachód - setki tysięcy ludzi. Wielu płacze, zostawiając za sobą małą ojczyznę. Już wiadomo, że tam, gdzie wcześniej żyli, będą mieszkać Polacy i Czesi. Wagony trafiają po uważaniu, nikt z wysiedlonych nie ma pojęcia, czy przyjdzie mu żyć w sowieckiej, czy może w amerykańskiej strefie okupacyjnej. Chodzą słuchy, że najgorzej jest zostać, bo wtedy można narazić się na zemstę, obóz, nawet na śmierć. Choć nie zawsze, bo sowieccy nadzorcy Śląska czy Pomorza potrzebują niemieckich specjalistów; zniszczone wojną miasteczka i wsie muszą wrócić do życia, nawet przy pomocy niemieckich rąk. Krążą plotki, że najgorzej jest trafić do Brytyjczyków - otoczone przez żołnierzy wagony z przesiedlanymi stoją tygodniami na bocznicach, nikogo nie obchodzi głód, choroby, śmierć. Nikt w wagonach nie wie, że Niemcy w Bawarii, Saksonii czy Westfalii wcale nie czekają na uchodźców ze Wschodu. Powojenne Niemcy są głodne. Nowi ludzie w domu - kilka dodatkowych gęb.

Dolna Saksonia, wieś z ośmiuset mieszkańcami (Helga Hirsch w kilkugodzinnej rozmowie ani razu nie wymieni jej nazwy) mówi lokalnym chłopskim dialektem, prowincjonalna, pełna uprzedzeń, cicha. Wojna obeszła się z nią łaskawie; czasem słyszano tylko z oddali wybuchy bomb. W domu babci Helgi przez trzy miesiące mieszka niemiecki uciekinier ze Wschodu. Babcia nie lubi go, wszak zajmuje tak potrzebny rodzinie pokój. Kiedy wreszcie się wynosi, zostawia w spadku jedną koszulę.

Do tej wsi trafia ojciec Helgi, wrocławianin z urodzenia mówiący literackim niemieckim ze śląskim akcentem. Koniec wojny zastał go w Szlezwiku-Holsztynie. Nie doświadczył przesiedlenia, nikt nie wyrzucał go z domu, ale utracił swój Heimat - małą ojczyznę. Zostaje we wsi, choć nie pasuje do saksońskiego chłopstwa. Żeni się z dziewczyną, która na wojnie straciła narzeczonego. Rodzina opłakuje tamtego; co niedziela matka Helgi przechadza się po wsi ze swoją niedoszłą szwagierką. Ojciec nie chodzi do knajpy z chłopami, nie pomaga w polu przy kartoflach. Nawet podczas rodzinnych przyjęć, gdy podpici mężczyźni rżną w skata, ojciec zapala cygaro, bierze rower, psa i ucieka na spacer.

Dziś Helga mówi, że dawny niemiecki Wrocław i Dolna Saksonia to dwa różne światy. Że ojciec stał ponad wsią, więcej od chłopów widział i więcej wiedział i za to dotykała go pogarda. Nawet ze strony najbliższych - żony i teściowej. Bronił się, odpłacając pogardą. Czy był ojcem autorytarnym, ojcem - jak powiedzą znajomi Helgi - brunatnym, domowym despotą? Chyba tak. W domu Helgi nie rozmawiało się o wojnie. Wiele lat później sprawdziła, że dziadek ze strony matki, socjaldemokrata z przekonań, był sanitariuszem we Francji, siedział w brytyjskiej niewoli. Wrócił do domu już w 1946 r., grubo przed innymi jeńcami, co znaczyło jedno - nie zrobił nic złego. Ojciec był w Wehrmachcie, nie należał do NSDAP. We wrześniu 1939 r. raniono go w Bydgoszczy. Potem był wojskowym kierowcą, mówił jej, że nigdy nie strzelał.

Ale gdy pytała o Wrocław, odpowiadał zniecierpliwiony: - Daj spokój, dziewczyno.
Rok 1967, Berlin Zachodni. Helga wyrwała się z saksońskiej duchoty do wielkiego miasta, odgrodzonego od świata murem wzniesionym sześć lat wcześniej. Skończyła gimnazjum (była nawet przewodniczącą szkolnego samorządu, żeby - mówi dziś - pokazać, że córka pozbawionego ojczyzny też jest coś warta). Matce to się nie podobało, bo po co dziewczynie wykształcenie? Ale ojciec się uparł. W całej wsi tylko jego córka kontynuowała naukę. Chodzi więc Helga - studentka germanistyki, a później politologii na Wolnym Uniwersytecie Berlińskim - ulicami miasta i widzi rzeczy, o których jej się nie śniło. Bo jest tak, jak pisał Daniel Cohn-Bendit, jeden z przywódców młodzieżowej rewolty lat 60.: "Widmo krąży po świecie - widmo studenterii". Bunt narasta w Kalifornii, w Paryżu, w Tokio, w Helsinkach, w Madrycie. Haszysz rozszerza świadomość, LSD daje wizje, seks i polityka stają się dostępne dla wszystkich. W Berlinie Zachodnim wrze już od kilku lat. W 1961 r., po jerozolimskim procesie Adolfa Eichmanna, który obnażył mechanizm hitlerowskiej maszynerii śmierci z jej armią posłusznych urzędników, młodzi Niemcy pytają rodziców: "A co wy wtedy robiliście?". I co to za odpowiedź: "Nie wiedzieliśmy"?

Podczas demonstracji przeciw wizycie szacha Iranu w czerwcu 1967 r. berliński policjant strzałem w głowę zabija studenta Benno Ohnesorga. Brukowce Springera nazywają młodych "wichrzycielami". I choć na wiecu po pogrzebie Ohnesorga wielki myśliciel Jürgen Habermas przestrzega studentów przed "lewicowym faszyzmem" niezdolnym do społecznego dialogu, nakręca się spirala przemocy i nienawiści.

Helga Hirsch jest na demonstracji, podczas której ginie Ohnesorg. Wraz z innymi przewraca biurka w uniwersyteckim kampusie. Debatuje nad spaleniem książek z uniwersyteckiej biblioteki; nikomu z młodych ten pomysł nie kojarzy się z paleniem książek w nazistowskich Niemczech.

Helga mieszka w komunie, która - powie dziś - przypominała izraelski kibuc: razem pracują, razem debatują. Chodzi z ulotkami pod berlińskie fabryki. Robotnicy wychodzący ze zmiany krzyczą: "Wynoś się, komunistko, za mur!". Gdy ulicą przepływa studencka manifestacja, ludzie stają w otwartych oknach, rzucają obelgi, plują. Nic nie rozumieją. Przecież za murem jest NRD! To sowiecka kolonia, rządy partyjnej biurokracji, nie żadne rządy ludu. Zrewoltowani studenci nie są podatni na propagandę Moskwy - mają w pamięci krwawo stłumione berlińskie powstanie 1953 r., rozstrzelany Budapeszt trzy lata później, zdławienie Praskiej Wiosny. Alternatywa jest w Chinach; właśnie trwa rewolucja kulturalna. I co z tego, że nikt z nich nigdy nie widział prawdziwych Chin? Helga wstępuje do maoistowskiej KPD. Będzie w partii niemal po kres lat 70. Powie: "To było jak wiara w Boga". I zaraz doda: "Zawsze jestem w opozycji, taką mam naturę".

Musi oddawać partii część swoich zarobków. Nie wolno jej jechać na wakacje dalej niż 600 kilometrów, bo jeśli partia ją wezwie, musi się stawić w ciągu jednego dnia. Trochę się przeciw temu burzy. Tylko trochę. Ale jej partner nie jest w KPD. Partia patrzy na partnera krzywo. Mają starego peugeota, a właściwie on go ma, i partia korzysta z samochodu. Kiedy się psuje gdzieś na autostradzie, muszą sami po niego pojechać i sami naprawić, bo partia, choć chętnie korzysta, nie naprawia. Takiego trójkąta: Helga - partner - partia, nie da się utrzymać. W 1979 r. chłopaka z peugeotem już nie ma. Przyjaciele jadą na urlop do Polski, będą na Mazurach zbierać grzyby. Helga nie lubi zbierać grzybów. Jedzie do Gdańska, ma adres Bogdana Borusewicza, członka KSS KOR; dostała go od zainteresowanego Polską niemieckiego historyka z Kolonii. Helga chce poznać człowieka, który jest w opozycji - nie takiej jak ona, tylko antykomunistycznej. Ma już całe morze wątpliwości co do własnego wyboru. W Gdańsku wynajmuje pokój za dziesięć marek. Jedzie do Sopotu. Stuka do mieszkania Borusewicza. Otwiera jej niewysoki chłopak. Siedzą i milczą; ona zna tylko niemiecki i angielski, Bogdan - polski i rosyjski. Wreszcie Bogdan wyciąga słownik. Wskazuje palcem na słowo "czekać" i wychodzi. Helga zostaje w pustym mieszkaniu, trochę się boi. Bogdan nie wraca przez kilkadziesiąt minut. Przychodzi, znów bierze słownik i pokazuje słowo "iść". Przez las otaczający sopockie wzgórza idą do mieszkania starszej kobiety. Kobieta zna niemiecki. Pytają Helgę o Katyń. Mówi, że nie wie. Pytają o Powstanie Warszawskie. Nie ma pojęcia. Pytają, czy zdaje sobie sprawę, co z Polską po wojnie zrobili Sowieci. Pytają, czy już rozumie, czym jest komunizm.

- To był - wspomina dzisiaj - okropny wieczór. Pełen wstydu i upokorzenia. Wieczór ostatecznego zerwania z komunistyczną utopią.

Zaczyna bywać w Polsce co najmniej dwa razy w roku. Poznaje ludzi z KOR-u, zakochuje się w pierwszej "Solidarności", jest wściekła, gdy wprowadzają stan wojenny. Mieszka kątem u polskich przyjaciół; tych starszych ma nawet za przybranych rodziców. Wozi listy i niezależne teksty na Zachód, ściąga maszyny dla podziemnych drukarni. Gdy pewnego dnia nocuje w domu, gdzie przez całą noc kręci się powielacz, czuje wspólnotę podziemnej walki. W tych opozycjonistach jest coś, co przypomina jej Berlin końca lat 60. Ten luz, ta pogarda dla władzy, wykuwanie nowych obyczajów. Wyobraźnia i intelektualny rozmach. W latach 80. pisze doktorat o polskiej opozycji demokratycznej. Publikuje materiały o Polsce w różnych prasowych tytułach, jest warszawską korespondentką "Die Zeit". Pierwszym jej tekstem dla tego prestiżowego tygodnika był wywiad ze Zbigniewem Herbertem oddany w 1986 r.

Jej ówczesne korespondencje odbiegają tonem od reszty niemieckiej prasy. Za nic ma niemiecką poprawność polityczną, która nie dopuszczała do głosu polskiej opozycji demokratycznej. Bonn dążyło do przezwyciężenia podziału Niemiec. Jedność albo chociaż poluzowanie rygorów mogła zapewnić tylko Moskwa. A po drodze była Warszawa z jej wiecznym lękiem przed zachodnim sąsiadem. Dlatego kolejni kanclerze od czasów Brandta kokietowali polskich komunistów. Dysydenci - cóż, oni tylko przeszkadzają we flircie. Podobnie rozumiała niemiecką rację stanu szefowa "Die Zeit", hrabina Marion Dönhoff. Słowo "antykomunizm" psuło atmosferę, stało na drodze do odprężenia. Helga mówiła o sobie, że jest antykomunistką.

Na początku 1991 roku Helga Hirsch publikuje w "Polityce" tekst "Dlaczego przestałam lubić Polaków". To materiał bardzo osobisty. Dziś mówi, że już nie pamięta, co w nim zawarła.

"W nowych warunkach demokratycznych społeczeństwo polskie okazuje się wcale już nie tak odważne, dzielne, zwarte i czynne, raczej jest apatyczne, płaczliwe, niezdecydowane, niezdolne do samokrytycyzmu... Polacy są skłonni do tłumienia swych słabości, do schodzenia z drogi autorefleksji i odrzucania rzeczowej krytyki jako antypolskich uprzedzeń. Jeśli ktoś czyta wyłącznie polską prasę, to łatwo może dojść do wniosku, że oto miłujący pokój, gościnny, ale też zaradny i walczący o przetrwanie naród otaczają żądni władzy, aroganccy, czasem też złośliwi, a już z pewnością pozbawieni humoru sąsiedzi. Ale czy naprawdę Węgrzy, Czesi, Austriacy lub Niemcy nagle wszyscy stali się antypolscy, gdy w ubiegłym roku zamykali granice przed polskimi handlarzami w obawie, by nielegalne interesy nie rozlały się jak powódź? Czy naprawdę zagraniczni obserwatorzy muszą wskazywać na polski antysemityzm jedynie po to, by odwracać uwagę od ksenofobii we własnych krajach?".

Polscy znajomi Helgi powiedzą, że ten jej tekst jest bardzo niemiecki. Rozczarowało ją polskie bałaganiarstwo, krętactwo, niezapinanie spraw na ostatni guzik. Duszy niepokornej i anarchizującej, lecz wychowanej w ojczyźnie uniwersalnych i zamkniętych systemów, Kanta i Beethovena trudno zaakceptować słowiańską improwizację i niedoróbstwo, luz i sprzeczności. "Polska, która już nie cierpi, stała się nam wewnętrznie obca" - napisała.

Od jesieni 1989 roku historia przenosi się za Odrę. Niemcy idą ku zjednoczeniu, otwierają się archiwa tajnej policji Stasi. Teczki udostępnia urząd, którym kieruje były pastor z NRD Joachim Gauck. Helga jest Gauckiem zafascynowana. Wtedy spotkaliśmy się pierwszy raz. Słoneczny dzień, kawiarnia pod parasolami gdzieś w centrum Berlina, opodal zburzonego muru. Umawiałem się na rozmowę z Gauckiem. Przyszli razem. Gauck opowiada, że bolesna prawda płynąca z akt Stasi ma moc oczyszczenia i uzdrowienia. Że uzbrojeni w tę wiedzę Niemcy nigdy więcej nie ulegną już pokusie totalitaryzmu. Helga potwierdza. I zaraz dodaje zdanie, które wbija mnie w krzesło: - Już tacy jesteśmy, że kiedy niszczymy ludzi, robimy to totalnie. A kiedy się z tego rozliczamy, to również totalnie. Pastor Joachim Gauck zniknął już z życia publicznego Niemiec. Kiedy skończyła się jego kadencja w archiwach bezpieki, przez jakiś czas prowadził jeszcze talkshow w telewizji. We wschodnich Niemczech już co trzeci wyborca głosuje na postkomunistów albo na neonazistów. Helga Hirsch mówi dzisiaj, że otworzenie archiwów tajnej policji było potrzebne, bo kto zna przeszłość, może poznać przyszłość, wie, do czego zdolny jest człowiek, oraz - co to jest strach.

Polscy znajomi Helgi Hirsch mówią: - Dołączyła do wypędzonych, gdy przeszła jej miłość do Polaków. I co w tym złego? W końcu warto było zająć się i tym kawałkiem historii. Na początku lat 90. wydała książkę "Zemsta ofiar. Niemcy w obozach w Polsce 1944-50" - o kacecie w Potulicach, gdzie po wojnie przetrzymywano Niemców w barakach dawnego obozu hitlerowskiego. Napisała "Nie mam keine buty" - o Niemcach, Polakach, Żydach, Rosjanach, słowem - o ludziach z pogranicza narodów i kultur, z pogranicza czasów wojny i powojnia, po których przejechał walec historii. Jedni powiadają, że to książki, w których krzywda dzieje się Niemcom, Polacy są mściwi, a Rosjanie - znośni, a nawet mili. Wynika to - twierdzą - z niemieckiego pojmowania porządku dziobania. Rosja jest potężna, a Polska mała. Przemoc jest prawem potężnego. Inni - przeciwnie - widzą w książkach Helgi Hirsch odwagę poszukiwania bolesnej prawdy. Powiadają: "Helga umie pokazać, że historia nie jest czarno-biała".

Jest zwolenniczką budowy berlińskiego centrum upamiętniającego cierpienia niemieckich wysiedlonych. W polskiej i czeskiej optyce, ale też zdaniem wielu Niemców, to pomysł kontrowersyjny. Niektórzy pytają sarkastycznie: a może zbudować w Berlinie centrum Niemców skrzywdzonych przez Żydów? Z pewnością i tacy się znajdą! To pytanie okrutne, lecz jest w nim przejaskrawiony sens. Helga pojawia się na imprezach Związku Wypędzonych obok jego szefowej Eriki Steinbach. Niemieccy znajomi powiedzą, że Steinbach - sprawna, zdecydowana, energiczna - jest dla niej autorytetem. Sama Helga mówi, że współpraca z Eriką to pewien rodzaj politycznej koncesji. Ale jest na takim etapie życia, że chce odzyskać śląskie życiorysy rodziny ojca. Przeprosić za przekreślenie generacji rodziców, co zrobiła w maoistowskich czasach. Nikt nie może jej tego zabronić. Mówi, że jej pisanie służy również Polsce. Bo w Polsce - uważa Helga - nie ma debaty o polskiej winie. A przyznanie się do winy to warunek pojednania. Opowiada o związku ludzi już mocno starszych, Niemki i Polaka, którym powojenna historia kazała się rozstać (ją wypędzono, on został w Polsce), a teraz, w nowej rzeczywistości, zamieszkali razem po polskiej stronie granicy. I nie ma znaczenia, że ona słabo mówi po polsku, a on kaleczy niemiecki. 

Comments are now closed for this entry

   
© Silesia - Śląsk - Schlesien 2009-2021